News: Arkadiusz Malarz: Najlepsza runda jeszcze przede mną

Arkadiusz Malarz: Najlepsza runda jeszcze przede mną

Marcin Szymczyk

Źródło: Legia.Net

23.06.2016 09:55

(akt. 07.12.2018 14:27)

Bramkarz Legii Arkadiusz Malarz nigdy nie idzie na łatwiznę, a przy dużej adrenalinie mógłby grać nawet z urwaną nogą. Na treningach daje z siebie wszystko, ale też chętnie podpowiada młodszym, służy pomocą. - Naprawdę cieszę się z dubletu i jestem z niego dumny. Kibic może powiedzieć, że się męczyliśmy na boisku, że graliśmy słabo. Ale my goniliśmy Piasta i styl się nie liczył, ale punty. Byliśmy bardziej dojrzałą ekipą niż Piast, od momentu przyjścia trenera Czerczesowa wiedzieliśmy jaki jest plan i realizowaliśmy go z żelazną dyscypliną. Teraz czeka nas kolejny krok i na tym się skupiamy - mówi w rozmowie z Legia.Net Malarz. Zapraszamy do lektury zapisu rozmowy.
Masz za sobą świetną rundę. Niektórzy mówią, że najlepszą w życiu. A jak Ty to widzisz?

- Najlepsza dopiero przede mną, tak przynajmniej myślę. Dla mnie najważniejsze było to, że tworzyliśmy drużynę, że wszystko funkcjonowało jak należy. Gdyby było inaczej, to z pewnością nie udało by się odrobić tych 10 punktów straty do Piasta. Indywidualności mogą wygrać jeden czy dwa mecze, ale nie więcej. Były spotkania, w których popełnialiśmy błędy, ale sumarycznie zrobiliśmy wynik, dokonaliśmy tego, co sobie zakładaliśmy - mamy dwa trofea na koncie więcej. Mam satysfakcję, że w kilku meczach mogłem pomóc zespołowi i wyszło całkiem fajnie. Chłopaki mówili w szatni, że mają do mnie zaufanie, to budujące dla każdego bramkarze, że drużyna może na niego liczyć. Cieszę się, że gdy byłem potrzebny, to nie zawiodłem. Ale to już jest za mną, to już historia. Przede mną kolejna runda i dlatego mam nadzieję, że to ta będzie tą najlepszą. Mam kolejną pracę do wykonania i patrzę tylko do przodu. Wiem, że mam już 36 lat, ale wciąż chcę się rozwijać i jeszcze bardziej pomagać drużynie. Teraz trzeba udowodnić samemu sobie, że można taki wynik powtórzyć lub go poprawić.
 
Po każdym meczu kibice i my w serwisie wystawiamy oceny piłkarzom. Po rundzie wiosennej kibice uznali, że byłeś na trzecim miejscu, my również. Wyprzedzili cię tylko Tomasz Jodłowiec i Adam Hlousek. Zgadzasz się w werdyktem?
 
- To są wasze oceny - kibiców i dziennikarzy i nie mam zamiaru z nimi polemizować. Ja nigdy się na takich rzeczach nie koncentrowałem, najważniejszy jest trening i opinia trenera. Choć oczywiście to jest miłe, że jest się docenionym w takim plebiscycie. Mogę się tylko cieszyć z tego powodu, że moja praca została wysoko oceniona. A to czy zająłem pierwsze czy trzecie miejsce, to już naprawdę bez różnicy. Fajnie, że w jakiś sposób rozmawiacie o mnie, podobnie jak kibice, i że są to pozytywne opinie. To miłe.
 
Ile w tym, jak się prezentowałeś wiosną, twojej zasługi, a ile trenera Krzysztofa Dowhania
 
- Jestem pewien, że trener bardzo dużo w tym pomógł, zawsze pomaga. A to szkoleniowiec, który wychował wielu bramkarzy i wystarczy spojrzeć gdzie ci bramkarze grają lub grali. Wszyscy, którzy są obecnie na Euro 2016 czyli Artur Boruc, Łukasz Fabiański czy Wojtek Szczęsny - zawdzięczają wiele Dowhaniowi. Byli też obcokrajowcy - Dusan Kuciak i Janek Mucha. Wszyscy poszli dalej i grają bądź grali w topowych klubach. Dlatego tylko mogę się cieszyć, że współpracuję z takim fachowcem. Pracować z kimś takim to czysta przyjemność. Dużo rozmawiamy, zwłaszcza przed meczami, treningi są urozmaicone. Dobry trener to połowa sukcesu. Nie o to chodzi, że chcę trenerowi Dowhaniowi kadzić, ale to nie jest tak, że wyszedł mu jeden zawodnik, ale cała grupa kilkunastu bramkarzy. Dlatego bardzo się cieszę, że mogę czerpać od niego wzorce i wciąż się szkolić.
 
Dziś już nikt nie powie, że Michał Żewłakow załatwił posadę koledze, dziś każdy kibic wie, że jesteś w Legii, bo jesteś bardzo dobrym bramkarzem. Czułeś, że spadł z ciebie ten ciężar?
 
- Wkurzały mnie te opinie i bardzo bolały. Starałem się to zrozumieć, ale nie do końca mi to wychodziło. A nie potrafiłem zaakceptować takiego stanu rzeczy. Czytałem i słyszałem, że Żewłakow ściągnął sobie mnie do klubu, by mieć blisko przyjaciela. Myślałem o tym i nie potrafiłem zrozumieć - wyciągnął 400 czy 500 tys zł po to, by mieć przy sobie kolegę? Musiałem w jakiś sposób pokazać się w tym Bełchatowie, miałem fajną rundę, wcześniejszy sezon też był przyzwoity. Musiałem obronić się piłkarsko aby tutaj trafić. Takie teksty więc bolały, ale starałem się o nich nie myśleć i robić swoje. 
 
Wtedy jednak też słyszałem, że nie mam szans, bo jest Dusan. Cierpliwie jednak pracowałem i dostałem szansę u trenera Berga. Nie wykorzystałem jej, popełniłem fatalny błąd w Poznaniu i sam się wyeliminowałem z gry. Potem trochę cierpiałem, zasłużyłem chociaż na spotkania w Pucharze Polski, a nie było mi dane aby się tam zrehabilitować. Wszyscy dostawali swoje szanse, tylko nie ja. Byłem jednak twardy, zacisnąłem zęby i trenowałem. Potem była zamiana trenera, Dusan chciał odejść, rozwijać się i iść do innego klubu w lidze angielskiej. Stanąłem przed ponowną szansą, trener mi zaufał i cieszę się, że go nie zawiodłem - taką przynajmniej mam nadzieję.
 
Kibice podkreślają, że poza formą sportową jeszcze dwa razy zaimponowałeś. W meczu z Lechem odrzucając racę i kiedy mimo urazu poprosiłeś o grę na własną prośbę. Taki już jesteś, że nie szukasz łatwych rozwiązań, nie idziesz na łatwiznę?
 
- Jestem takim człowiekiem, że jakbym musiał, to stanąłbym w bramce i z urwaną nogą. Mamy świetnych maserów i fizjoterapeutów - Pawła Bambera i Wojtka Frukacza. Zostały cztery mecze do końca ligi i słyszę od nich, że powinienem zrobić sobie USG, że jeśli nie chcę w klubie, to bym to zrobił prywatnie, dla świętego spokoju. Mówię im, że nawet jak zrobię badanie i okaże się, że coś jest nie tak, to i tak nie powiem o tym nikomu, bo teraz najważniejsze są mecze i końcowy sukces. I oni mówią, że z jednej strony to źle, ale z drugiej cenią sobie mój charakter i podejście do zawodu. Takie słowa też są miłe.
 
Oczywiście zaryzykowałem. Nie będąc w stu procentach sprawnym, możesz coś zawalić. O tym czy wybronisz piłkę czy nie, czasem decydują szczegóły. Coś nie wyjdzie, noga ucieknie, albo poczujesz ból i szybkość reakcji spadnie o sekundę czy dwie. Zaryzykowałem, chciałem grać, choć wiedziałem, że noga czasem boli. Przed meczem z Piastem ustaliłem z trenerem Czerczesowem, że  gdy noga zacznie boleć, to mam przejść na wykopy lewą nogą. Przy pierwszej próbie wybicia piłki prawą nogą poczułem ból, przeszedłem więc na lewą. Wiadomo słabszą i mniej dokładną. Trener był wściekły, zapomniałem w tych emocjach o naszych ustaleniach. Dopiero po chwili, ktoś mu o tym przypomniał.
 
Dla mnie najważniejsze było zdobycie Pucharu Polski i mistrzostwa, o niczym innym nie myślałem. Dlatego przed meczem brałem przeciwbólowy, zaciskałem zęby i wychodziłem na murawę, a tam szybko zapominałem o bólu. Byłem nastawiony na osiągnięcie tego, co sobie założyliśmy, zaś później miałem czas aby się leczyć. Choć bałem się, że np. będzie mnie czekało trzy miesiące przerwy, ale sam się uspokajałem, sam sobie pewne rzeczy tłumaczyłem. Skoro mieliśmy minus 10 punktów i odrobiliśmy je, to nie odpuszczę w samej końcówce - tłumaczyłem sobie.
 
Takie rzeczy mogą imponować, tak samo było z Lechem na Narodowym. Wielu piłkarzy upadłoby na murawę, symulowało i czekało na przerwanie meczu i walkower. Ty nie.
 
- Wiesz co, nawet mi przez głowę nie przeszło aby coś takiego zrobić. Wyszliśmy na mecz, grał hymn, ciarki na plecach, super sprawa, aż chce się grać. Zazdroszczę chłopakom  reprezentacji Polski, że mogą przed meczem śpiewać Mazurek Dąbrowskiego - to coś wspaniałego. Potem chciałem wygrać i unieść puchar. Dlatego gdy dostałem racą w łydkę, zabolało, ale nawet nie pomyślałem o tym by upaść. Zresztą koledzy się śmieją, że w jaką łydkę ja mogłem dostać, jak ja łydki nie mam. Ale trafili mnie, to nie był jednak kamień, nie straciłem przytomności. Sędzia zabramkowy mnie przestrzegał, ale po co udawać. Wiem, że gdybym się położył, to mecz zostałby przerwany. Ale nie byłoby ceremonii, nie byłoby radości z kibicami tylko oczekiwanie na walkower. Bez sensu.
 
Te race spadały i nie było widać końca. Pytam sędziego ile do końca i słyszę, że 12 minut. Mija 6, pytam ile do końca i słyszę, że 12 minut. Wkurzyłem się, ale sędzia musiał przecież doliczać czas, ale wtedy to do mnie nie dochodziło. Race leciały, wypalały trawę, wypaliły też siatkę na bramce w rogu. Ale chciałem dokończyć, odebrać medal, unieść puchar i cieszyć się, mieć satysfakcję z wygranej. Po meczu czytałem, że super się zachowałem i byłem zdziwiony. Dla mnie to było naturalne, działałem z automatu, nie myślałem o tym.
 
Kibice potem porównywali twoje zachowanie do tego, co prezentował Drągowski z Jagiellonii.
 
- Nie ma co porównywać, młodość ma swoje prawa. Najważniejsze, że wygraliśmy.
 
Był jakiś przełomowy moment w zeszłym sezonie, po którym poczułeś się pewniej i wiedziałeś, że teraz już będzie dobrze?
 
- Może nie moment, ale była taka interwencja. Ważna i dla mnie kluczowa. Nie mówię tu o zespole, ale o sobie. Ta interwencja mnie zbudowała od środka. To była obrona na Lechu w Poznaniu. Wygraliśmy 2:0, a ja w pewnej sytuacji nie widząc piłki wystawiłem rękę załapałem futbolówkę.
 
Przed meczem bałem się tego spotkania, miałem w głowie poprzedni mecz gdy zawaliłem i wyeliminowałem się z gry. To siedziało w mojej psychice. Może nie było tego po mnie widać, ale byłem strasznie poddenerwowany. W środku sam ze sobą rozmawiałem, uspokajałem się i mobilizowałem. Byłem nakręcony, chciałem wygrać nie robiąc błędu. I jak wyszła mi ta obrona poczułem się pewnie. Wtedy wiedziałem, że nic mi się już nie stanie. Wygraliśmy 2:0 i później już poszło. Zdarzały się nieporozumienia jak z Pazdim w Niecieczy, ale ogólnie było dobrze. Oczywiście zawsze chcę kończyć mecz na zero, ale tak się nie da za każdym razem. 
 
Ja naprawdę cieszę się z dubletu i jestem z niego dumny. Kibic może powiedzieć, że się męczyliśmy na boisku, że graliśmy słabo. Ale my goniliśmy Piasta i styl się nie liczył, ale punty. Zespół z Gliwic miał słabszy moment, ale się podniósł i walczył dalej. Oni też są wygranymi zeszłego sezonu. My jednak byliśmy bardziej dojrzałą ekipą, która od momentu przyjścia trenera Czerczesowa wiedziała jaki ma plan i realizowała go z żelazną dyscypliną. Teraz czeka nas kolejny krok i na tym się skupiamy. 
 
Trener Czerczesow powiedział, na pożegnalnej konferencji, że nie miał chwili zwątpienia, że dasz sobie radę, był przekonany, że sobie poradzisz. Miłe słowa?
 
- Bardzo miłe słowa, zwłaszcza od trenera Czerczesowa. On był bramkarzem i czasem jak na niego parzyłem, to miałem wrażenie, że rozumiemy się bez słów, że nie musi mi niczego przekazywać. Cieszę się, że dostałem od niego szansę i mam nadzieję, że go nie zawiodłem. Nigdy żadnemu trenerowi nie starałem się pokazać, zawsze najważniejsza była drużyna. I wiosną wszystko współgrało, rozumieliśmy się z obrońcami, zbudowaliśmy właściwą atmosferę w szatni. To była jedna wielka rodzina, jeden szedł za drugiego jak w ogień. To było najfajniejsze, a ja się dodatkowo cieszę, że trener nie bał się na mnie postawić i że go nie zawiodłem. A jak trener w ciebie wierzy, stawia na ciebie, to bardzo pomaga. 
 
A jaki był trener Czerczesow? Obraz wśród kibiców jest taki, że stał nad wami z batem i poganiał. 
 
- Nie, broń Boże. To media wykreowały taki obraz, kibice robiąc fotomontaże z niedźwiedziem. Trener miał swoje zasady, był bardzo stanowczy. Liczyła się tylko ciężka praca i wykonanie zadania, jakie nakreślił. Na treningach wymagał koncentracji. Nie był katem, ale bardzo dużo nam dał. Pozmieniał naszą mentalność, która w pewnym momencie już za fajna nie była. Trener dużo pozmieniał na boisku i w naszych głowach. 
 
Raz nie pojechałeś w grudniu na mecz z Wisłą i od razu poszła plotka, że czymś podpadłeś trenerowi.
 
- Miałem rozmowę z trenerem w cztery oczy, ale nie chciałbym zdradzać jej szczegółów. Jednak z perspektywy czasu cieszę się, że do takiej rozmowy doszło. Teraz przyznaję trenerowi rację. Dobrze zrobił, że nie zabrał mnie na to spotkanie, choć w tamtym momencie zabolało, nie za bardzo wiedziałem co się dzieje i czego się dalej spodziewać. 
 
Byłeś zaskoczony informacjami, że doszło do zmiany szkoleniowca?
 
- Byłem zaskoczony, chyba jak większość kolegów. Nie wiem co zdecydowało, nie mnie to oceniać. Jestem od grania, a takie decyzje zapadają na samej górze, w gabinetach prezesów.
 
Był czas się pożegnać z trenerem?
 
- Tak, trener Czerczesow przyjechał, pożegnał się. Rozmawiał z całą drużyną, było sympatycznie. Każdy życzył mu wszystkiego dobrego i powiedział do zobaczenia. 
 
Jest nowy trener, ale cele pozostają bez zmian. Jakie pierwsze wrażenie zrobił na tobie trener Besnik Hasi?
 
- Dobre, bardzo dobre. My bramkarze mamy swoje treningi, ale widzę że koledzy mają dużo zajęć typowo piłkarskich, z piłkami. Dopiero jak wchodzimy do gierek w końcówce treningu mam okazję do różnych obserwacji. Nawet „tlenówka” wykonywana jest z piłkami. Chłopaki są zadowoleni, więc bardzo pozytywne wejście w drużynę. 
 
I znów powtarza się pewna historia - część kibiców, dziennikarzy stwierdziła, że Michał Żewłakow sprowadził do klubu kolegę. Ty już to przerabiałeś. Będziesz w tej kwestii służył radą trenerowi?
 
- Heh dla mnie to dziwne. Nie miałem jeszcze okazji by porozmawiać o tym z Michałem, ale tak już chyba musi być. Jesteśmy piłkarzami, każdy z nas z kimś grał i dzięki temu kogoś zna. Zaraz się może okazać, że jakiś zawodnik, który grał z nim kiedyś, trafi do nas i będzie wyróżniającym się piłkarzem. Takie znajomości są jednak atutem, a nie wadą. Ludzie patrzą przez pryzmat kolesiostwa, ale jeśli ten kolega przyjdzie do Legii z korzyścią dla zespołu, to chyba wypada tylko się cieszyć. 
 
Rywalizujesz w bramce z Radkiem Cierzniakiem. Znacie się jeszcze z czasów Amiki. Zmienił się od tego czasu?
 
- Nie. Z Radkiem znamy się już długo, nie zmienił się. Rywalizujemy ze sobą odkąd trafił do zespołu za trenera Stanisława Czerczesowa. Szanujemy się na boisku i poza nim. Jest takim samym człowiekiem, jakiego pamiętam z Wronek. Może wizualnie delikatnie się zmienił, ale niewiele. 
 
Na treningu można odnieść wrażenie, że Radović wrócił do Legii, bo co chwila słychać w kierunku Cierzniaka jak pokrzykujecie "Rado". Zawsze tak do niego mówiliście?
 
- Ja chyba tak, nie wiem jak koledzy. Ale ja tak mówiłem do niego jeszcze w czasach Amiki.
 
Był kiedyś nawet taki mecz z Auxerre, że razem zagraliście w jednej drużynie i żaden z Was tego meczu nie dokończył. Pamiętasz?
 
- Tak, pamiętam. Tak bywa, wszystko trzeba przeżyć. Ja doznałem kontuzji, siedzę w szatni podłamany i po 15 minutach wchodzi Radek i mówi już jestem. Pytam co ty tu robisz, mecz chyba się jeszcze nie skończył. A on, że dostał czerwoną kartkę. Pytam go kto teraz będzie bronił, on że Bury. Śmieszna sytuacja, która miała miejsce już kilkanaście lat temu. Choć trener Maciej Skorża uśmiechnięty nie był, ale po latach wspomina się to jako ciekawą historię. A Marcin Burkhardt dał sobie radę, wypadł nienajgorzej. 
 
Obserwuję treningi i dużo podpowiadasz młodszym kolegom na zajęciach, pokazujesz jakie robią błędy. Chcesz być w przyszłości trenerem?
 
- Nie, ja po prostu taki jestem. Kąkol, Józek czy Maja to młodzi zawodnicy, potrzebują czasem podpowiedzi. Jak zwróci im uwagę trener, to często jeszcze bardziej się spinają. A jak powie coś kolega, to traktują to na luzie. Łatwiej im jest przyjąć uwagę od starszego kolegi, łatwiej ją zaakceptować. Ja się cieszę, że oni słuchają i chcą się uczyć. Ja też kiedyś miałem podpowiadających i na tych radach skorzystałem. A zawód trenera? Zobaczymy. Na razie o tym nie myślę, nie chcę kończyć grania w piłkę. 
 
A któremu z tych młodych chłopaków wróżysz największą przyszłość? W zeszłym roku głośno było o Majeckim, teraz nieźle na obozie wygląda Kąkolewski. 
 
- To jest trudne pytanie. Przed nimi wciąż dużo pracy, ale na szczęście oni są tego świadomi. Wszyscy ci młodzi ludzie mają poukładane w głowie. Mamy materiał na bramkarzy, a to już jest dużo. Reszta leży w ich głowach, od nich zależy jak ten potencjał wykorzystają. Jeśli będą słuchać trenerów, będą mieć chłodną głowę, to mogą zajść daleko. Będę za nich mocno trzymał kciuki i będę im dalej podpowiadał. 
 
Zdobyłeś tytuł mistrzowski, Puchar Polski. Co chcesz jeszcze w karierze sportowej osiągnąć?
 
- To nie jest tak, jak nie patrzę na swoją karierę przez pryzmat tego, co muszę osiągnąć. Cieszę się grą i to jest dla mnie najważniejsze. Ale skoro zapytałeś, to z pewnością chciałbym zagrać w tej Lidze Mistrzów, posłuchać hymnu tych rozgrywek przy Łazienkowskiej. 20 lat nie ma już Legii w tych rozgrywkach i bardzo bym chciał, aby w tym roku nam się udało. 
 
Jeśli zdrowie dopisze to jak długo chciałbyś grać w piłkę?
 
- No właśnie zdrowie, ono jest najważniejsze. Jeśli będzie dopisywało, to jeszcze kilka lat pogram i nie będę się niczego obawiał. 
 
A masz plan po zakończeniu kariery?
 
- Niestety nie. Tak sobie czasem myślę, ale potem przychodzi pytanie po co myślę, skoro jeszcze gram w piłkę. Wiem, że to złudne, bo jeden uraz może wszystko zmienić. Jestem świadomy, że wkrótce będę musiał pomyśleć o przyszłości. Kariera piłkarska się skończy, a zostanie kawał życia i trzeba będzie utrzymać rodzinę, dawać sobie radę. 
 
Kiedyś powiedziałeś, że czasem czujesz się jak trzeci z rodzeństwa Żewłakow. To do którego z nich ci bliżej - do Marcina czy do Michała?
 
- Wydaje mi się, że mam trochę z Marcina i trochę z Michała. Znamy się wszyscy od lat, mamy bardzo dobry kontakt. Czasem się śmiałem, że jestem jak ich brat. Zawsze dobrze czujemy się w swoim towarzystwie. Teraz nie spotykamy się tak często jak kiedyś, obowiązki na to nie pozwalają. Ale w miarę możliwości spotykamy się i rozmawiamy. Cieszę się, że poznałem na swojej drodze takich ludzi. Super inteligentni goście, oby jak najwięcej takich w polskiej piłce. 

Polecamy

Komentarze (3)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.