Legia Warszawa - Radomiak Radom 0:3
fot. Marcin Szymczyk

Historia nieudanego sezonu 2023/24

Redaktor Marcin Szymczyk

Marcin Szymczyk

Źródło: Legia.Net

04.06.2024 15:45

(akt. 05.06.2024 14:27)

Miało być zapowiedziane przez najważniejsze osoby w klubie mistrzostwo Polski, a jest sezon bez trofeów. Jakie były przyczyny? O tym subiektywnie poniżej.

Sezon przejściowy, czyli cały pierwszy rok pracy trenera Kosty Runjaicia w Legii Warszawa, był dla szkoleniowca jak miesiąc miodowy. Niemiec dostał duży komfort pracy, zespół nie grał w europejskich pucharach, nie było wielkiej presji, za to dużo czasu na treningi i doskonalenie umiejętności i taktyki. Zespół po trudniejszym początku i zmianie ustawienia, zaczął grać coraz lepiej, zdobył Puchar Polski, zajął drugie miejsce w lidze. Była tylko jedna drobna rysa – po tym jak zespół „Wojskowych” pokonał przy Łazienkowskiej Raków Częstochowa i doskoczył do "Medalików” na sześć punktów, właściwie zakończył sezon. Tydzień później ekipa Marka Papszuna straciła dwa punkty i legioniści wygrywając w Legnicy z Miedzią mogli napędzić rywalom stracha i wytworzyć na przeciwniku nieprawdopodobną presję. Skończyło się jednak na dość szczęśliwym remisie 2:2 i pogrzebaniu szans na tytuł mistrzowski. Nikt wtedy jednak nie miał o to pretensji – to przecież w sezonie uznanym za przejściowy i tak wynik ponad stan. W klubie nawiązywano chętnie do poprzedniego sezonu, gdy drużyna broniła się przed spadkiem i podkreślano, jak duży skok jakościowy wykonała drużyna. Nieoficjalnie tłumaczono też, że brak mistrzostwa to oznaka dla wszystkich, że jest nad czym pracować, a po mistrzostwie kilka osób mogłaby osiąść na laurach.

To właśnie wtedy obserwowaliśmy pierwsze symptomy tego, co wydarzyło się w kolejnym sezonie. Nie wyciągnięto żadnych wniosków z niewykorzystanej szansy stworzonej przez rywala i w następnym sezonie niewykorzystywanie potknięć przeciwnika i rożne tłumaczenie swoich słabości stało się normą. Choć nie od razu!

Runda jesienna – wspólny cel, świetny początek, pierwsze zgrzyty

Przygotowania do nowego sezonu piłkarze rozpoczęli w dobrych nastrojach. Ale na zgrupowaniu pojawiły się pierwszy zgrzyty. Carlitos pracował na pełnych obrotach i był jednym z lepszych w pierwszym tygodniu obozu. Nikt mu nie powiedział, że został skreślony jeszcze w poprzednim sezonie, miał pretensje o publikacje prasowe sugerujące, że jego czas w Warszawie już minął. Przekonał się o tym dopiero wtedy, gdy dwukrotnie nie załapał się do szerokiej kadry meczowej na mecze sparingowe z FC Botosani i Karabachem Agdam. Podczas obozu Lindsay Rose również przekonał się o tym, że został skreślony i ma sobie szukać nowego klubu. Na zajęciach bardzo dobrze, może nawet najlepiej spośród bramkarzy, wyglądał Cezary Miszta. Ale trener Kosta Runjaić go skreślił, wciąż miał żal, że odmówił wypożyczenia do Miedzi Legnica pół roku wcześniej.

W poprzednich rozgrywkach zdecydowanie najlepszym piłkarzem zespołu, który wykręcił niesamowite liczby, był Josue. Mimo to Portugalczykowi zmieniono pozycję, zmieniono też ustawienie – zrobiono miejsce dla Juergene Elitima. Kolumbijczyk później potwierdził swoją klasę, ale na początku dostał miejsce za darmo, nie musiał o nie walczyć.

To takie małe rzeczy, który początkowo nie miały wpływu na postawę zespołu, ale z takich drobnostek z czasem zrobił się kłopot. Ale wówczas, choć już wtedy nie wszystkim było do śmiechu, to jednak był wspólne cel i były też wyniki. Zaczęło się od zdobycia Superpucharu Polski w Częstochowie. Po chwili, jeszcze przed pierwszym meczem w Europie, wykonano ruch, który później okazał się błędem. Zamiast przyglądać się jak trener poradzi sobie z grą co trzy dni, z rotacjami, z pierwszym kryzysem, przedłużono z nim kontrakt, który obowiązywał jeszcze rok. Nabrano się plotki z „Kickera” o zainteresowaniu trenerem Runjaiciem przez niemieckie kluby. A potem trener się zmienił, zwłaszcza po pierwszych sukcesach. Niby fajnie, bo klub okazał wobec trenera zaufanie, bo pojawiła się stabilizacja, ale później miało to wiele negatywnych następstw, a finalnie do dziś trzeba szkoleniowcowi płacić.

Później był niezwykle ważny dla psychiki zespołu mecz w Szymkencie z Ordabasami. Legioniści grali w warunkach, do których nie można się było przygotować. Gorąco, ogromna wilgotność, wrogo nastawione trybuny, trudności z regularnym oddechem. Drużyna gospodarzy prowadziła już 2:0, ale Legia odwróciła losy spotkania, zremisowała 2:2. W Warszawie było 3:2 i awans do kolejnej rundy eliminacji Ligi Konferencji. W międzyczasie były dwie wygrane z beniaminkami po 3:0. Początek był znakomity.

Po chwili kolejny rywal w Europie – ale porażka 1:2 z Austrią Wiedeń w Warszawie. Później był mecz w Krakowie z Puszczą i tylko 1:1. I wtedy zaczęły się tłumaczenia, które nie powinny mieć miejsca w takim klubie jak Legia. Trener po ostatnim gwizdku stwierdził, że remis na wyjeździe nie jest złym rezultatem. To przyzwolenie na minimalizm, zbierało później swoje żniwo. Już wówczas do gry w pierwszej jedenastce aspirował Jan Ziółkowski, byli inni młodzi. Można było tym często grającym dać odpocząć i się zregenerować, ale tak się nie stało. Gra cały czas tymi sami zawodnikami, w późniejszej części sezonu również miała swoje następstwa.

Trzy dni później nikt o wpadce z zespołem z Niepołomic już nie pamiętał – legioniści w Wiedniu wygrywali już 3:0, by kilka minut później prowadzić już tylko 3:2, ale ostatecznie zwyciężyli 5:3, a gola na wagę awansu zdobyli w doliczonym czasie gry za sprawą Ernesta Muciego. To wtedy na kolejne dwa miesiące narodził się zespół, a w psychice zawodników było przekonanie, że każdy mecz są w stanie wygrać.

Ernest Muci radość

Tydzień później w Danii trzykrotnie przegrywali z FC Midtjylland, ale trzykrotnie wyrównywali stan meczu. Władze klubu przełożyły mecz ligowy, by lepiej przygotować się do rewanżu, a w Warszawie z Midtjylland padł remis 1:1. Ale w rzutach karnych ekipa Runjaicia nie miała sobie równych. Po tym jak wygrała w ten sposób Puchar Polski i Superpuchar Polski, tym razem awansowała do fazy grupowej Ligi Konferencji.

Kolejny miesiąc był świetny – legioniści byli jak nakręceni. Wygrali z Widzewem 3:1, zremisowali z Piastem, choć przegrywali i grali w osłabieniu – niesłuszna czerwona kartka Josue, wygrali 3:2 z Aston Villą grając widowiskowo i ofensywnie, pokonali Górnik Zabrze strzelając gola w doliczonym czasie gry, a w Szczecinie trzykrotnie przegrywali, a ostatecznie wygrali 4:3. To było jak bajka, niemal wszyscy grali na optymalnym dla siebie poziomie, wszystko się zgrało. I choć drużyna miała ogromny problem z grą obronną, ze zbilansowaniem ofensywy z defensywą, to wszystkie braki przykrywane były skutecznością. Do czasu.

Hamulec ręczny został mocno zaciągnięty w Białymstoku. Tam wydarzyło się kilka rzeczy niezrozumiałych. W pierwszym składzie znalazł się Marco Burch, który na treningach poprzedzających mecz był jednym z najsłabszych w kadrze, popełniał katastrofalne błędy. To pokazało wszystkim, że trening o niczym nie decyduje. A przecież można było puścić choćby kogoś z młodych, którzy sumiennie pracowali na zajęciach. Efekt był do przewidzenia – Burch zawalił gola, dostał też czerwoną kartkę. Po meczu trener nie był jednak zły – ani na siebie, ani na zespół. – To jest sport, takie rzeczy się zdarzają, kiedyś trzeba przegrać, nic się nie stało, jedziemy dalej – mówił. Ten minimalizm i tłumaczenia w tym momencie zaczęły być problemem. Podobnie jak przymykanie oka na błędy powstałe przy budowaniu akcji od tyłu i upartość w trwaniu przy tym. W ten sposób zespół stracił wiele punktów, których w ostatecznych rozrachunku zabrakło.  Dalsza część października była fatalna – porażka 0:1 z AZ – ale o meczu nikt nic nie mówił, tylko o tym co wydarzyło się po spotkaniu. Następnie przyszła porażka z Rakowem Częstochowa u siebie, pogrom we Wrocławiu ze Śląskiem i przegrana na własnym boisku ze Stalą Mielec.

Do końca roku zespół grał w kratkę – a to zremisował u siebie z Lechem, a to zremisował przy Łazienkowskiej z Wartą. Potrafił się zmobilizować na mecze z Aston Villą, AZ i wywalczyć awans do fazy pucharowej Ligi Konferencji, by przegrać Koroną Kielce w Pucharze Polski, Cracovią czy zremisować z ostatnim w tabeli ŁKS-em.

Ten ostatni mecz wyjazdowy z Cracovią pokazał, jak wiele kosztowała zawodników runda jesienna - wszyscy grali na oparach. Brak odpowiednio dużej rotacji, korzystania czasem z graczy młodych, powodował, że dawka meczów dla piłkarzy była ogromna. Paweł Wszołek przyznawał, że poprzednio tak dużo grał tylko gdy był w Anglii, zaś Juergen Elitim opowiadał, że do tej pory zagrał najwięcej 31 meczów w sezonie, a w Legii wystąpił w większej liczbie spotkań w cztery miesiące. A takich zawodników, którzy wcześniej nie grali co trzy dni było znacznie więcej – wystarczy wspomnieć Steva Kapuadiego, Radovana Pankova czy Marca Guala.

Runda wiosenna – Żniwo jesieni, osłabienie zespołu, ratowanie sezonu

To jak wiele i jak często grali zawodnicy Legii jesienią, to ja reagowały ich organizmy, było niezwykle ważne w drugiej części sezonu. To nie było tak, że piłkarze na zimowym zgrupowaniu trenowali źle lub za mało, to nie było też tak, że trener Kosta Runjaić mając przerwę na kadrę stwierdził, że wszystko jest super, nic nie trzeba poprawiać, dlatego dam wszystkim wolne. Po prostu kwestia regeneracji organizmu i odpoczynku stałą się sprawą kluczową, momentami ważniejszą niż sam trening. Pod koniec jesieni zdrowie wielu zawodników trzymało się na „trytykach”, stąd poszukiwanie różnych metod by regenerację przyspieszyć, by odpoczynek był bardziej efektywny – dlatego m.in. w klubie pojawił się specjalista od snu.

Paweł Wszołek przygotowania do rundy wiosennej zaczął lecząc kontuzję z jesieni, nie przepracował tego okresu w pełni, w dodatku powrót przyspieszył Ryoya Morishita, swoją postawą na treningach. W efekcie „Wszołi” nie grał tak dobrze wiosną, jak jesienią, a był obok Josue i Bartosza Slisza absolutnie kluczową postacią. W słabszej dyspozycji niż jesienią była większość graczy, wyjątkami byli Juergen Elitim i Marc Gual. Dodatkowo atmosfery nie poprawił wywiad Kacpra Tobiasza, który w rozmowie z „Meczykami” stwierdził, że gdyby wybory były demokratyczne, to Josue kapitanem zespołu by nie był. W szatni zawrzało, Portugalczyk niesamowicie się wkurzył, trener dwa dni poświęcił na to, by załagodzić sytuacje.

Dodatkowo zespół został osłabiony. Jeszcze przed wyjazdem na zgrupowanie do Turcji z Warszawy wyjechał Bartosz Slisz – przeniósł się do MLS. To był zawodnik, który był niezwykle ważnym ogniwem w taktyce Kosty Runjaicia, dodatkowo zawodnikiem, który świetnie radził sobie z grą co trzy dni i jak sam wspominał – gdyby miał zagrać dwa spotkania z rzędu, to dałby radę. Po jego odejściu powstała wyrwa. Szkoleniowiec chciał ją zastąpić przesuwając tam Rafała Augustyniaka, ale przy takim podziale zadań, przy braku zmian w taktyce, było to niemożliwe. „August” zwyczajnie nie jest tak mobilnym graczem, ma inne atuty. I już w sparingach popełniał błędy, ale trener trwał przy swoim i zaczął rundę z Augustyniakiem na „szóstce”. Potem się z tego wycofał, przewrócił Augustyniaka na obronę, przyznał się do błędu.

Trener domagał się by za Slisza przyszedł ktoś doświadczony, zdolny do bycia liderem. Nikogo takiego nie otrzymał. W zamian przyszedł Qendrim Zyba. Niemiec był długo przeciwny temu transferowi, ale po tym jak obejrzał z trybun jeden ze sparingów z jego udziałem, zmienił zdanie. I szybko tego żałował.

Molde FK - Legia Warszawa 3:2

Tuż przed pierwszym meczem z Ruchem w Chorzowie z klubu za gigantyczne jak na polskie warunki pieniądze odszedł Ernest Muci. I trzeba przyznać, że siłą ofensywna zespołu wiele na tym straciła. O ile o brak zastępstwa za Muciego pretensji jednak nie ma – trafiła się oferta nie do odrzucenia, o tyle brak odpowiedniego gracza na pozycję numer „sześć” to kamyczek do ogródka Jacka Zielińskiego. Był czas na to, aby kogoś na miejsce Slisza znaleźć. Na spotkaniu z dziennikarzami dyrektor sportowy tłumaczył, że zimą za takiego gracza trzeba by było dużo zapłacić, dwa trzy razy więcej niż pół roku później, ale niewiele osób tym tłumaczeniem przekonał.

O ile pierwszy mecz z Ruchem w Chorzowie udało się wygrać, to jednak słabo zaprezentował się na defensywnym pomocniku Augustyniak. Trener w starciu z Molde postawił na Zybę, dla którego był to debiut. I znów tym ruchem, podobnie jak wcześniej w przypadku Burcha, pokazano że treningi nie mają znaczenia. Zyba dobrze na zajęciach wyglądał z piłką przy nodze, ale słabo bez piłki – popełniał błędy w poruszaniu się, przez to powstawały dziury między formacjami. I Molde to właśnie wykorzystało, do przerwy prowadziło 3:0. Na drugą połowę Zyba już nie wyszedł i na dłużej został schowany do szuflady. O ile w Norwegii Legia strzeliła dwa gole po zmianie stron, to w Warszawie zespół zagrał identycznie, nie wyciągnięto żadnych wniosków i skończyło się na kompromitującym 0:3 – 2:6 w dwumeczu. I nawet Ligę Konferencji, w której legioniści zaprezentowali się w bardzo dobrej strony, zakończono w taki sposób, że czuć było żal i rozczarowanie.

Po tym jak zespół jesienią odpadł z rozgrywek Pucharu Polski przegrywając z Koroną w Kielcach, tym samym zespołem, który do ostatniej kolejki nie był pewny utrzymania w lidze, jedyną szansą na europejskie puchary w kolejnym sezonie było zajęcie miejsca w pierwszej trójce w lidze. Z tym, że po tym jak beznadziejnie rok zaczął Śląsk Wrocław, wciąż realne było mistrzostwo Polski. Tym bardziej, że czołówka się systematycznie kompromitowała. Śląsk nie był w stanie nawiązać do wyników z jesieni – co było do przewidzenia, Lech postawił na Mariusza Rumaka na ławce trenerskiej, co w zasadzie tłumaczy w całości wyniki „Kolejorza”, w Częstochowie właściciel uparł się, że wszystkim udowodni, że miał nosa stawiając na Dawida Szwargę – drogo go to kosztowało, Pogoń Szczecin jak zawsze zawodziła w kluczowych momentach i tylko Jagiellonia Białystok grała solidnie i widowiskowo. Niestety Legia z wyścigu żółwi o tytuł mistrza Polski skorzystać nie potrafiła i choć wszyscy wokół potykali się o własne nogi, to legioniści wyglądali podobnie.

Remis z Puszczą Niepołomice na własnym boisku został uratowany rzutem na taśmę, w Kielcach Legia prowadziła 2:0, ale tylko zremisowała 3:3. W marcu znów był remis na własnym boisku – tym razem z Pogonią Szczecin, która miała w nogach mecz z dogrywką w Pucharze Polski, a później przyszła jeszcze porażka z Widzewem w Łodzi. Trener się okopał, postawił na koncepcję, która sprawdziła się jesienią, nie chciał zmian w ustawieniu i taktyce, był przekonany, że sumienna praca na treningach w końcu przyniesie efekty. Nie przynosiła jednak!

Widzew Łódź - Legia Warszawa 1:0

Zespół był pod kreską z formą, prawie każdy zawodnik grał gorzej niż jesienią, po początkowej euforii nad grą sprowadzonego zimą Ryoyi Morishity zostało tylko wspomnienie. Przerwa na mecze reprezentacji narodowych w połowie marca była ostatnim gwizdkiem na uratowanie mistrzostwa Polski. Ale by było to możliwe, trzeba było już wtedy dokonać zmiany trenera. Tak się jednak nie stało, a przerwa nie została wykorzystana na poprawę wielu niedoskonałości w grze, ale głównie na regenerację, która była konieczna. Stąd wiele dni wolnego, zamiast wytężonej pracy na treningach. Kosta Runjaić zapowiedział dziesięć finałów, że zespół wygra wszystkie dziesięć meczów i sięgnie tytuł mistrzowski, ale chyba sam w to nie wierzył - w całym sezonie drużyna nigdy nie wygrała w lidze więcej niż dwa mecze z rzędu. I szkoleniowiec potknął się już w drugim spotkaniu, na własnym boisku, z Jagiellonią Białystok. Dopiero wtedy zdecydowano się na zmianę. Kostę Runjaicia zmienił Goncalo Feio – miał ratować sezon. Tyle, że Portugalczyk nie miał czasu na pracę, do meczu z Rakowem w Częstochowie przystąpił po dwóch treningach. W starciu z „medalikami” był remis, podobnie jak ze Śląskiem Wrocław. Dopiero później przyszły zwycięstwa – ze Stalą w Mielcu, Lechem w Poznaniu, Wartą w Grodzisku Wielkopolskim i Zagłębiem Lubin w Warszawie. Wcześniej była jedna wpadka z Radomiakiem 0:3.

Ostatecznie udało się uratować trzecie miejsce i start w eliminacjach Ligi Konferencji. Jest to sukces trenera Goncalo Feio, ale trudno uznać to za sukces klubu. Zapowiedzi najważniejszych osób w Legii były jasne – liczy się tylko mistrzostwo, nie ma wymówek, wszystko inne będzie dodatkiem.

W klubie popełniono błędy, które skutkują kolejnym sezonem bez mistrzostwa Polski. Część letnich transferów była nieprzydatna i nietrafiona – Gil Dias był osłabieniem drużyny gdy była na murawie, Marco Burch ma potencjał, ale nie został on uwolniony a Szwajcar przyczynił się do straty przynajmniej sześciu punktów. Steve Kapuadi grał w kratkę, Radovana Pankova oceniamy na plus, ale miał takie momenty, gdy w niegroźnej sytuacji potrafił władować kolegów na minę. Z zimowego zaciągu pomyłką był Qendrim Zyba, zaś Ryoya Morishita po obiecującym wstępie głównie zawodził. Szczególnie zimą dyrektor sportowy nie pomógł trenerowi, nie podołał zadaniu zastąpienia kimś godnym Bartosza Slisza.

Minimalizm był problemem i klubu i trenera. Przy Łazienkowskiej zimą uznano, że Śląsk ma zbyt dużą przewagę, że aż cztery drużyny musiałby regularnie gubić punkty, by zdobyć mistrzostwo. Uznano to, za mało prawdopodobne i dlatego nie było też przesadnej chęci wzmocnienia się już w zimowym okienku transferowym.

Swoje dołożył też trener, który był uparty. Stawiał ciągle na doświadczenie, na piłkarzy już ogranych twierdząc, że młodzież musi uczyć się na błędach, a Legia musi zdobywać trofea. Efekt jest taki, że trofeów brak, a dodatkowo Legia zajęła ostatnie miejsce w tabeli Pro Junior System, co dla klubu chwalącego się swoją akademią jest dość kompromitujące. W dodatku zbyt wiele meczów dla tej samej grupy piłkarzy skutkowało przemęczeniem organizmów, które nie były gotowe na gry co trzy dni, bo wcześniej się z tym nie zetknęła. Dlatego im bliżej końca sezonu, tym więcej było kontuzji. A szkoda, bo jak pokazał przykład Jana Ziółkowskiego, można było postawić czasem na młodego chłopaka, bez straty na jakości i bez ubytku punktów. Dodatkowo trener uznawał, że jego pomysł na zespół jest najlepszy, nieco za bardzo uzależnił się do jednego piłkarza, czyli od Josue.

Zmiana na stanowisku trenera nastąpiła zbyt późno, nowy trener nie miał czasu by popracować z zespołem i wdrożyć swoje pomysły. Zajęcie trzeciego miejsca to rozczarowanie, tym bardziej że zespól z trybun wspierała rekordowa liczba kibiców, a wyprzedane bilety były niemal normą. Rozczarowanie potęguje fakt, że cała czołówka regularnie gubiła punkty i można było spokojnie po mistrzostwo Polski sięgnąć - było ono w zasięgu. Tyle, że zrobiono niewiele, by tak właśnie się stało. Czy kolejny sezon będzie lepszy i w końcu udany? Przekonamy się wkrótce. Na koniec oddajmy głos trenerowi Feio: - Wiemy, czego pragną fani. Pragniemy tego samego. Chciałbym wysłać im wiadomość, że zrobimy wszystko, by za rok cieszyć się z mistrzostwa Polski. To nie są słowa, tylko czyny.

Legia Warszawa - Zagłębie Lubin

 

Polecamy

Komentarze (171)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.