Komentarz: Eksperymenty szalonego Norwega
03.08.2014 12:02
Dlatego też nie dziwię się, że decyzje Henninga Berga tak bardzo zdezorientowały komentatorów naszej futbolowej rzeczywistości, że ci w ocenach jego poczynań pogubili się kompletnie. W zasadzie do dziś nikt nie jest w stanie w pełni zrozumieć, o co w ostatnim czasie chodzi sztabowi szkoleniowemu Legii. Potwierdzeniem tej sytuacji są urywki z programów Canal+, Liga Plus Extra, w trakcie, których najpierw nikt nie był w stanie zrozumieć potrójnej zmiany w meczu z Bełchatowem, a Kazimierz Węgrzyn oznajmił, że w jego ocenie Legia nie ma jeszcze wykrystalizowanej jedenastki. W zasadzie ciężko o bardziej namacalne dowody zupełnego niezrozumienia poczynań szkoleniowca ekipy z Łazienkowskiej 3. Czy można się więc dziwić, że w zasadzie do dziś mówi się o błędach Norwega i nikt nie dopuszcza do siebie myśli, że trener Legii zrobił dokładnie to, co sobie zaplanował.
A przecież warto by się zastanowić, czy następujące po sobie wydarzenia nie są konsekwencją pewnych przemyśleń, które powstały w głowach sztabu szkoleniowego podczas minionej rundy. Czy Norweg dogłębnie zapoznając się z wartością posiadanych graczy nie ułożył wszystkiego tak, aby mieć jak największe szanse na grę w europejskich pucharach. Wygląda na to, że nie mając odpowiedniego materiału tu i teraz, Henning Berg wraz ze swoimi sztabowcami postanowił zainwestować w ludzi, na których w niedługim czasie będzie musiał polegać. Co ważne, obecny trener „Wojskowych” doskonale zdawał siebie sprawę z możliwych konsekwencji, a jednak z premedytacją postanowił pójść drogą rozwoju. Wszystko po to, aby choćby i kosztem doraźnych wyników stworzyć odpowiednią grupę ludzi, z którymi w niedalekiej przyszłości będzie mógł spełniać wymagania postawione przez klubowych włodarzy.
Na pierwszy ogień poszedł mecz o Superpuchar, w którym trener Berg dał zagrać o stawkę zawodnikom tak zwanego zaplecza. Zupełnie nie zważając na to, że dla niektórych z jego piłkarzy był to prawdziwy chrzest bojowy. Pokazując tym samym, że oni też mogą grać w poważny futbol, a to czy grają w środę, czy w sobotę będzie zależało tylko od nich samych. Jednocześnie zamiast długiego i żmudnego wprowadzania do zespołu, mieliśmy do czynienia z wrzuceniem od razu na głęboką wodę. Chcesz grać w Legii, udowodnij, że potrafisz, tu i teraz bez żadnej taryfy ulgowej. Jak wyszło wiemy, pamiętamy głosy w mediach i złość kibiców, ale jakoś nikt nie zastanowił się jak to zaprocentowało u głównych aktorów tego wieczoru. Co czuł Wieteska, Kalinkowski, Bartczak, czy choćby najmłodszy w Legii debiutant Hołownia. A przecież to był przede wszystkim ich wieczór, ich sprawdzian, ich czas na wykorzystanie danej przez trenera szansy.
Czy ją wykorzystali? Ta ocena należała już do sztabu wikingów, którzy objęli w posiadanie ławkę trenerską na Łazienkowskiej. Weryfikacja nie wyszła chyba najgorzej, skoro w kolejnym meczu, tym razem z Bełchatowem, skład legionistów nie odbiegał specjalnie od tego, który mieliśmy okazję oglądać w meczu z Zawiszą. Niewielka roszada mająca wzmocnić wyjściową jedenastkę i zmiany zaplanowane już przed meczem. Te same, które wzbudziły taką konsternację wśród dziennikarskiej braci. A przecież przekaz był jasny, niezależnie od tego, co się wydarzy na boisku, robimy wszystko, aby zwiększyć szanse zespołu występującego w środę. Miał zagrać pół meczu Vrdoljak, zagrał. Zgrywać się Rzeźniczak z Juniorem (do czego nie miał okazji w okresie przygotowawczym) – zgrywał się, asekurując jednocześnie poczynania młodego Kalinkowskiego. Szansę na wykazanie się miał dostać Saganowski i dostał. W zasadzie tylko kontuzje mogły odwieść Berga od przeprowadzenia tej zaplanowanych wcześniej roszady kadrowej. Tych na szczęście nie było, więc wszystko poszło zgodnie z planem.
No może poza wynikiem, ale czy takie nastawienie oznaczało pewną porażkę? Nie sądzę, moim zdaniem na końcowy wynik wpływ miało co najmniej kilka czynników. Przede wszystkim słaba gra niektórych zawodników stołecznej ekipy, za co zaraz po meczu zdawał się przepraszać prezes klubu Bogusław Leśnodorski, ale też nie należy zapominać o bardzo dobrej postawie przyjezdnych. Oni nic nie robiąc sobie z miana beniaminka pokazali kawał niezłej ligowej piłki. W efekcie czego goście wywieźli z warszawskiej twierdzy trzy punkty. Sprowadzając na głowę legijnych trenerów dziennikarską nawałnicę i złość stołecznych kibiców. Zaczęły się wyścigi o głowę Henninga Berga, wspominki do Jana Urbana i wszelkie kombinacje wspomnianych postaw. Po raz kolejny zapominając, że najważniejszy mecz odbędzie się kilka dni później w Irlandii z miejscowym St Patrick's. I w zasadzie wszystko to, czego byliśmy do tej pory świadkami jest podporządkowane środowej konfrontacji.
Niestety (z punktu widzenia wielu komentatorów), w środę powszechnie prognozowana tragedia nie nastąpiła. To, co przed jeszcze we wtorek zdawało się niemożliwe, okazało się nagle oczekiwaną normą, nad którą błyskawicznie można było przejść do porządku dziennego. Berg uciekł ze stryczka.
A w sobotę powrót do starej wciąż niezrozumiałej śpiewki. Po raz kolejny na murawę stadionu Cracovii wybiega wyrzucony już przez znamienitą większość piłkarskich znawców Helio Pinto, młody (ponoć zupełnie nieprzydatny) Ryczkowski i grający „na nie swojej pozycji Bereszyński”. Po raz kolejny przeprowadzone zmiany zostały zaplanowane przed meczem. Jedyna różnica polegała na tym, że najpierw kontuzja Kuciaka, a potem wynik, zdawały się „usprawiedliwiać” trenerskie roszady. A przecież po raz kolejny mieliśmy do czynienia ruchami mającymi na celu szlifowanie formy zawodników mających walczyć z Celtyckimi Szkotami. „Rozbiegówka” dla Radovicia, kilka minut dla Dudy, dawka wysiłku dla Vrdoljaka z Jodłowcem. Jednocześnie zadanie „odświeżenia” automatyzmów dostali Dossa Junior z Kubą Rzeźniczakiem. Tym razem Legia wygrała, ale po raz kolejny najważniejszy był zupełnie inny mecz. Ten, który dopiero ma nadejść.
Dla naszych rodzimych, futbolowych ekspertów rzecz wciąż niepojęta. Stąd już niejako bez większego zdziwienia zanotowaliśmy kolejną porcję dywagacji nad formą i składem personalnym zespołu z Łazienkowskiej. Jakby zupełnie zapominając, że ten, który w zamyśle sztabu szkoleniowego ma grać o nasze być, albo nie być w Europie, przygotowuje się do swojego zadania w zaciszu boiska treningowego. Jednak ten fakt, zdaje się zupełnie do niektórych nie trafiać (vide wspomniana już wypowiedź Kazimierza Węgrzyna).
Faktem jest, że sytuacja, której jesteśmy świadkami jest dość niecodzienna w naszym futbolowym grajdołku. A trener, który wedle własnej koncepcji żongluje składem, który w dodatku ma czelność poświęcić początek ligi (tej samej, w której wciąż się wyśmiewa rundę zasadniczą), na rzecz najważniejszego zadania, które wyznaczyli przed nim właściciele, jest czymś dotychczas niespotykanym. Nauczyliśmy się oceniać pracę szkoleniowców na bieżąco, na podstawie każdego rozegranego spotkania. Podjęte działania mające przynieść korzyści nie dziś, nie jutro, a w bliżej nieokreślonej przyszłości, jawią nam się jak zaklęcia szarlatana, które prędzej czy później muszą okazać się wielką mistyfikacją. Czy tak będzie tym razem? Na to znajdziemy odpowiedź w niedługim czasie. Jedyne, co możemy zrobić w tej chwili to dokonać bilansu zysków i strat poczynań norweskiego szkoleniowca.
Co stracił Berg? Na pewno możliwość wzbogacenia klubowej gabloty w trofeum, jakim byłaby zapewne statuetka Superpucharu. Po stronie strat należy zapisać trzy punkty, których nie udało się zdobyć w meczu ligowym z Bełchatowem jak i w meczu z Górnikiem. Patrząc na komentarze, uszczerbkowi, i to zdaje się znacznemu, uległ prestiż norweskiego szkoleniowca, który wbrew pozorom nie jest błahostką. Reputacja szefa projektu jest nie tylko ważna dla jego najbliższych współpracowników, ale też dla jego szefów (nie bagatelizujmy presji, jaką potrafią wywierać media na właścicielu), oraz wykonawców obranej przez niego taktyki. Straty jak widać niemałe, watro jednak rozważyć, co zyskał dokonując takich a nie innych wyborów.
Co w takim razie Berg zyskał? Aby grać przez cały sezon (a taka gra wciąż zespołowi z Łazienkowskiej „grozi” ) sztab trenerski potrzebował szerokiej, gotowej podjąć wyzwania kadry. Niestety, w trakcie niedługich przygotowań okazało się, że takowej nie posiada. Trener Berg wraz ze swoimi doradcami postanowił ją stworzyć. Zgrywając od samego początku podstawowy skład, starał się jednocześnie szlifować grę tego drugiego, składającego się z ewentualnych zmienników zespołu. Mecze z Zawiszą, Bełchatowem i Cracovią nie tylko były możliwością regulacji odpowiedniego przygotowania pierwszej drużyny, ale też pełnym przeprowadzonym w warunkach bojowych przeglądem zaplecza. Dzięki temu sztab szkoleniowy ma pełną wiedzą na temat drzemiących w zespole rezerw.
W trakcie tych kilku spotkań niesamowitą metamorfozę przeszedł Kuba Kosecki, który już teraz zgłasza swój akces do pierwszej jedenastki. Co prawda 90 minut w nogach nie pozwoli mu wybiec na plac w środę, ale wejście na boisko po przerwie jest jak najbardziej możliwe. Na pewno, swoją postawą na boisku, młody „Kosa” udowodnił, że może być bardzo cennym zmiennikiem dla któregoś z Michałów, Kucharczyka lub Żyro. Weryfikację i to pozytywną zaliczył młody Ryczkowski, na którym może nie powinno opierać się gry „Wojskowych”, ale widać wyraźnie, że szybko pokładane w nim przez sztab szkoleniowy nadzieje, wcale nie były oderwane od rzeczywistości. W zasadzie podobnie można napisać o młodych Kalinkowskim i Wietesce, którzy swoją postawą pokazali, że gra ze starszymi kolegami nie tylko ich nie przeraża, ale też mogą być ważnymi ogniwami w zespole.
Właściwie szkoda, że przez prześladujące warszawian kontuzje nie mogliśmy zobaczyć Ronana, a co za tym idzie na swojej nominalnej pozycji nie mógł grać wspomniany już Bartosz Bereszyński. Choć na pewno lekcje odebrane na lewej flance bardzo mu się przydadzą, to zdecydowanie bardziej wolałby hasać po swojej ulubionej, prawej stronie defensywy. Jednak pobranych nauk gry słabszą nogą nikt mu już nie odbierze. Beneficjentem gry Beresia na prawym skrzydle obrony byłby też Igor Lewczuk, który na Łazienkowskiej ma być ustawiany w środku bloku defensywnego. Niemniej jednak możliwość poznania filozofii gry zespołu ze stolicy jest dla byłego piłkarza Zawiszy niewymiernym atutem. Szczególnie, że jak widać owa nauka wcale nie przychodzi gładko. Każda kolejna minuta przybliża go do osiągnięcia takiej formy, w jakiej mógłby zacząć pukać do podstawowej jedenastki prowadzonej przez Henninga Berga.
Czy można więc „eksperymenty” szalonego Norwega uznać za w pełni udane? Prawdę mówiąc, w tej chwili ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy Bergowi udało się osiągnąć coś jeszcze, poza zupełnym skołowaniem rodzimych ekspertów. Na ostateczne wyniki przyjdzie nam poczekać nie tylko do rozstrzygnięcia walki o europejskie puchary, ale też i na koniec ligi. Tylko wtedy będziemy wiedzieli, czy ostrożne gospodarowanie siłami zespołu przyniosło zamierzone efekty, a straconych punktów nie zabrakło w końcowym rozrachunku. W tej chwili pewne jest jedno, sąd, jaki odbył się nad zdawałoby się cuchnącym już „trupem” szkoleniowca, odbył się zdecydowania za wcześnie. Szczególnie, że prowadzony przez niego zespół nie zatracił żadnego ze stawianych przed nim celów.
Poza tym… może warto zacząć czasem patrzeć do przodu, a nie tylko na to, co dzieje się tu i teraz.
Autor: Monrooe
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.