Maciej Janiak fot. Włodzimierz Sierakowski

Maciej Janiak: W Legii stałem się łatwą ofiarą, ale mam wiele ciepłych wspomnień

Redaktor Redakcja Legia.Net

Redakcja Legia.Net

Źródło: Legia.Net

22.06.2020 15:30

(akt. 24.06.2020 09:38)

Maciej Janiak w Legii Warszawa nie odegrał ogromnej roli. W pierwszym zespole rozegrał piętnaście ligowych spotkań, dołożył do tego dwa występy w Pucharze Polski. W rozmowie z Legia.Net wspomina czasy spędzone przy Łazienkowskiej i otwarcie opowiada o kulisach swojego pobytu w tym klubie.

fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl

Do Legii przybył pan w 1998 roku, podpisując umowę z Legią Warszawa. Nie było to dla pana, jako poznaniaka, problemem?

- Moja żona jest warszawianką, jesteśmy razem już od ponad ćwierć wieku. Jak się okazuje, można to pogodzić. A wracając do samych przenosin, tego samego dnia zadzwonili do mnie Roman Jakóbczak z Lecha Poznań i Władysław Stachurski, reprezentujący klub z Warszawy. Obaj złożyli mi propozycję kontraktu. Co więcej, obaj przedstawili identyczne warunki finansowe. Sercem było mi znacznie bliżej do Lecha, bo jako poznaniak byłem zakochany w Mirosławie Okońskim czy Henryku Miłoszewiczu. Po drugiej stronie znalazła się Legia, czyli zupełnie inny świat. Na korzyść Legii przemawiała stabilność finansowa i poważny sponsor w postaci firmy Daewoo, Lech natomiast był kompletnie niewiarygodny. Podczas pobytu w Niemczech, gdzie grałem dla Eintrachtu Brunszwik i VfB Oldenburg, przywykłem może nie do dużych pieniędzy, ale stabilizacji pod tym względem, regularności. Wybrałem więc ofertę Legii.

W Warszawie trafił pan na trenerski duet Jerzy Kopa – Stefan Białas. Zawodnicy występujący w Legii w tamtym okresie wspominają zgodnie, że nie było to najlepsze rozwiązanie.

- To był olbrzymi problem. Myślę, że w dużej mierze zaważyło to na tym, jak potoczyły się moje losy w Legii. Wiadomo, nie byłem jakimś wielkim piłkarzem, który mógł wygrywać mecze w pojedynkę, ale zawsze sumiennie pracowałem i angażowałem się w stu procentach. Zanim zagrałem pierwszy mecz w barwach Legii, w prasie pojawiły się prześmiewcze artykuły, że klub zrobił interes na Stadionie Dziesięciolecia i kupił czwartoligowego piłkarza. Zarzucano mi, że jestem w Legii tylko dzięki Jerzemu Kopie, co było totalną bzdurą. Pierwsze zapytania z Warszawy otrzymałem kilka miesięcy przed zatrudnieniem tego trenera. Oczywiście, znaliśmy się, bo obaj jesteśmy związani z Poznaniem. Wiadomo więc, że nasze drogi się krzyżowały. Nie on mnie jednak ściągnął do Legii. Jego problem w tym klubie polegał na tym, że był znienawidzony w szatni. To właśnie on miał być pierwszym trenerem, a Stefan Białas jego asystentem. Tyle tylko, że nikt w klubie nie umiał im przekazać tej informacji. W związku z tym obaj czuli się pierwszymi szkoleniowcami. Białas miał za sobą szatnię, a Kopa wręcz przeciwnie. Przez to atmosfera w zespole była totalnie ch…. Dlatego miałem trudne wejście do zespołu, bo uznawano mnie za „człowieka Kopy”. Nie czułem żadnego wsparcia w nowym środowisku, każdy patrzył na mnie spode łba. Później to się zmieniło, miałem bardzo dobre relacje z kolegami z zespołu. A co do samej gry… Mogłem obronić się jedynie na boisku, ale nie byłem piłkarzem wybitnym. Nie wygrywałem sam meczów, byłem raczej typem boiskowej mrówki, jednego z trybików w całej maszynie. Przez to trudno było udowodnić wartość. Myślę, że nie udźwignąłem tego psychicznie. Czułem się w tym klubie jak „persona non grata”, do tego dochodziły złośliwości ze strony trenera Białasa, który też traktował mnie jak związanego z Kopą. A przecież, ktoś mnie do tego klubu kupił. Nie przyszedłem z pistoletem i nie powiedziałem prezesowi: „dawaj kontrakt, bo cię zastrzelę”. Trudną sytuację miał też na początku Maciek Murawski. Doszło nawet do sporej awantury na tym tle. Maciek miał być już odsunięty od zespołu, ale dostał powołanie na zgrupowanie reprezentacji Polski od Janusza Wójcika. Białas nie miał więc sposobu, by pozbyć się „Murasia” z drużyny. Musiałby wyjaśnić, dlaczego odsuwa od składu reprezentanta kraju, a to nie było takie proste.

Pan nie miał takiej pozycji.

- Dlatego w rundzie wiosennej, gdy Białas został samodzielnym szkoleniowcem, zagrałem tylko kilka minut. W czerwcu pojawiły się głosy, że trener może opuścić klub, więc starał się znaleźć wśród zawodników poparcie, żeby ktoś za nim stanął. Podszedł także do mnie. Siedziałem w szatni, usiadł obok, jak ojciec. Przytulił mnie i zaczął chwalić za to, że zawsze profesjonalnie podchodziłem do swoich obowiązków, choć praktycznie nie grałem. Zapewnił, że w następnym sezonie będę dostawał więcej szans, że chce ze mną współpracować i muszę zostać w klubie. Gdy wyszedłem, minąłem się z trenerem przygotowania motorycznego Grzegorzem Wilczyńskim. Powiedział mi, że trener zostawił w biurze kartkę z nazwiskami zawodników do wypożyczenia, na której byłem i chciałby, żebym to wiedział. Pomyślałem: k…, nie wierzę. Wilczyński nie miał żadnego powodu, by mnie oszukiwać czy sobie w taki sposób zażartować. Zapamiętałem tę sytuację do dziś i nie sądzę, bym to kiedykolwiek zapomniał.

Jak to jest, że jesienią grał pan regularnie, często od pierwszej minuty, a wiosną właściwie wcale?

- Nie sądzę, żebym jesienią grał aż tak tragicznie, żeby wiosną nie zasłużyć na jakąkolwiek szansę. Można w internecie znaleźć te spotkania, każdy może sobie obejrzeć i wyrobić własną opinię. W prasie też zbierałem przyzwoite noty. Inna sprawa, że zespół grał dość kiepsko. Na trybunach skandowano „Manuela za Mięciela”, „Radek Pazura”, „Maryla Rodowicz”. Nie oszukujmy się, nie da się zrobić zespołu, gdy piłkarze nienawidzą trenera. Piłkarze mieli bardzo wysokie umiejętności, ale nie dało się tego poukładać. Konflikt między Białasem a Kopą tylko pogrzebał szanse na wygranie czegokolwiek. Gdy dwa lata później twarde rządy wprowadził Dragomir Okuka, efekty przyszły szybko.

Po Stefanie Białasie trenerem Legii został Dariusz Kubicki.

- I też miał bardzo kiepskie wejście do szatni. Do zawodników zwracał się po nazwisku, a do siebie kazał mówić „panie trenerze”, nawet, gdy ktoś grał z nim wcześniej w jednym zespole. Zaczęło to szybko irytować i narastał kolejny konflikt. Wiadomo, to był młody trener, przychodził z Anglii, więc myślał, że wprowadzi autorytet, gdy zacznie traktować wszystkich z góry. Raz zapytał Jacka Zielińskiego, czy ten potrafi przeprowadzić rozgrzewkę. „Zielkowi” skoczyły nerwy, bo był przecież profesjonalnym i doświadczonym piłkarzem, więc takie rzeczy miał w małym palcu. A niestety, jeśli kogoś zrazi się do siebie na początku, trudno potem zbudować dobre relacje. Jedno, co trzeba oddać trenerowi Kubickiemu, to świetne treningi. Podczas obozu w Austrii pracowaliśmy naprawdę mocno i bardzo mi to odpowiadało. Byłem przyzwyczajony do reżimu treningowego przez grę w Niemczech. Każdy koncentrował się na tym, co miał do wykonania. W Legii było nieco inaczej. Generalnie mnie praca z Kubickim bardzo odpowiadała. Niestety, w jednym z meczów złamałem rękę, w kolejnym zespół przegrał i trener stracił pracę.

Kolejnym projektem był Franciszek Smuda, który miał poprowadzić Legię do Ligi Mistrzów.

- Gdy przejmował stery, zmagałem się z kontuzją. Po powrocie do sprawności zostałem skierowany do treningów z drugim zespołem. Pech prześladował mnie nadal – chwilę później uszkodziłem drugą rękę. Rywal stanął mi na niej i przebił korkiem właściwie na wylot. I znów czekała mnie przerwa…

Smudzie w Warszawie się nie powiodło. Jak pan myśli, dlaczego?

- Moim zdaniem przede wszystkim zgubiła go pycha i zarozumiałość. Pierwsze, co zrobił, gdy wszedł do szatni, to powiedział: „wcześniej wam, kuhwa, mistrzostwa odbiehałem, tehaz wam, kuhwa, przyniosę”. Gdy wyszedł, w szatni pojawił się ton „ej, może to jednak my będziemy wychodzić na boisko, a nie on”. Na samym starcie trener zraził nieco zespół do siebie. Wcześniej świetnie przygotował nas fizycznie Kubicki, choć chyba o tydzień przesadził i w pewnym momencie czuliśmy się nieco zajechani. Gdy przyszedł Smuda, świeżość zaczęła wracać, drużyna naprawdę nieźle wyglądała. Później przestało to już grać.

Jaki był pański ówczesny status w zespole?

- Jak wspomniałem, byłem zawodnikiem pierwszej drużyny, a po wyleczeniu kontuzji ręki zostałem przesunięty do drugiej, co było dla mnie nieco przykre. Tym bardziej, że nie powiedział mi o tym trener, a kierownik drużyny. Pomyślałem jednak, że to nieważne, bo do końca sezonu zostało tylko kilka tygodni. Po ligowym finiszu odebrałem telefon, żebym na okres roztrenowania powrócił do „jedynki”. I muszę przyznać, że ten miesiąc pracy z Franciszkiem Smudą wspominam świetnie. Trenowaliśmy sporo w sali, a w Niemczech grałem dużo halowych turniejów. Prezentowałem się więc całkiem przyzwoicie. Pojechałem z zespołem na zgrupowanie do Barsinghausen, w pierwszym sparingu zdobyłem dwie bramki, w drugim jedną. Później przyszedł czas na turniej halowy, wychodziłem w pierwszej piątce, Smuda ze mną często żartował. Mieliśmy tak dobre relacje, że koledzy się śmiali: masz nowego ojca. Miałem nadzieję, że wreszcie uda mi się więcej pograć w Legii. W dwóch meczach wspomnianego turnieju strzeliłem gole, ale w półfinale straciłem piłkę w bocznym sektorze boiska, przy linii. Z tej straty wyniknęła bramka dla rywali, ostatecznie przegraliśmy. I to był mój koniec u Franciszka Smudy.

Aż tak to na niego wpłynęło?

- Nie rozmawiał ze mną, nie istniałem dla niego. Gdy wróciliśmy i zbliżało się drugie zgrupowanie, w Straszęcinie, usłyszałem, że już nie ma dla mnie miejsca. Ostatecznie okazało się, że Mariusz Śrutwa odszedł do Ruchu Chorzów, więc pojechałem. Byłem jednak tylko statystą, żeby składy w gierce były równe liczebnie. Po powrocie do Warszawy zespół wyjechał jeszcze do Tunezji, a ja znów zostałem odesłany do drugiej drużyny. Tak właściwie dobiegła końca moja przygoda w Legii. Rozumiem, że mogłem być słabszy, nie twierdzę, że było inaczej. Messim nie byłem, ale myślę, że trener mógł do mnie podejść i mi to uczciwie powiedzieć. To zwykła, ludzka postawa. Nie zapomnę jednak nigdy ludziom związanym z klubem czegoś innego.

Co pan ma na myśli?

- Gdy już zostałem ponownie odesłany do drugiego zespołu, po pierwszym treningu zostałem wezwany do biura. Nie jestem pewien, ale chyba był tam prezes Janusz Lach. Usłyszałem, że na wniosek trenera, za obniżenie poziomu sportowego, obniżono mi kontrakt. K…, jak? Byłem w klubie półtora roku, zawsze sumiennie wykonywałem swoje obowiązki, nigdy nie było na mnie skarg, nie dostałem żadnej kary. Nikomu nie wyrządziłem krzywdy, nie nachlałem się, nic złego nie zrobiłem. Tymczasem trener po miesiącu współpracy stwierdził, że obniżyłem poziom sportowy. Jak mógł to ocenić, skoro nie miał pojęcia, jaki poziom prezentowałem wcześniej? „Taka jest decyzja trenera”. Było to bardzo przykre. W kontrakcie rzeczywiście znalazł się zapis umożliwiający szkoleniowcowi taką decyzję, ale nie brałem nawet pod uwagę, że coś takiego może się zdarzyć. Znałem siebie i swoje podejście do zawodu. Mogłem być od kogoś słabszy, ale wtedy po prostu wolałbym rozwiązać umowę i pożegnać się z klubem, bez takiego upokarzania. Dopiero później w kontraktach zawodnicy byli zabezpieczani przed takim postępowaniem. Uważam, że było to krzywdzące i perfidne zachowanie. Zdawałem sobie sprawę, że klub potrzebował pieniędzy, bo za Smudą przyszło kilku zawodników z Widzewa Łódź, którym trzeba było sporo zapłacić. Za mną nie miał kto stanąć, więc stałem się łatwą ofiarą. Niewiele zrobiłem dla tego klubu, więc nikt za mną nie płakał. Uznałem, że przeżyję.

Zawodnikiem Legii był pan oficjalnie przez 3,5 roku.

- Tak, a na sześć miesięcy przed końcem czteroletniego kontraktu usłyszałem od prezesa Miklasa: „to może rozwiążemy umowę za porozumieniem stron?”. Nie miałem pojęcia, na jakiej podstawie, więc zaoponowałem. Odpowiedź była prosta: „jak się nie zgodzisz, to nie będziemy ci płacić”. Stwierdziłem, że nie warto się kopać. Złożyłem podpis i odszedłem z klubu. W tak nieprzyjemnych okolicznościach zakończyła się moja przygoda z Legią. Na pewno nie było to sprawiedliwe. Przyjemnie było wygrać z rezerwami rozgrywki IV i III ligi, ale nie po to byłem do tego klubu sprowadzany.

Karierę kontynuował pan w Okęciu Warszawa, jednak po drodze przytrafił się jeszcze epizod w Odrze Opole.

- Przygoda z Odrą to było totalne kuriozum. Po pierwszym rozegranym w tym klubie spotkaniu doznałem ataku kamieni nerkowych. Zagrałem tam tylko dwa mecze, i całe szczęście. A i tak nie uniknąłem wizyty we wrocławskiej prokuraturze, by składać zeznania w sprawie działań korupcyjnych w tym klubie. Po jednej rundzie wróciłem do Warszawy i założyłem koszulkę Okęcia.

To była całkiem niezła drużyna, z Piotrem Czachowskim i Jackiem Cyzio w składzie, na ławce trenerskiej zasiadł zaś Władysław Stachurski.

- Owszem. Wiedziałem, że nie będę już wielkim piłkarzem, więc skupiłem się na działalności biznesowej, a grę w Okęciu traktowałem nieco hobbystycznie. Nie brakowało jednak bardzo dobrych piłkarzy. Czachowski, Cyzio, Marcin Rosłoń, Maciek Tataj, Rafał Szwed, Piotrek Orliński… Nie było jednak szans wyrwać się z III ligi. W pierwszym sezonie Piotrcovia Piotrków Trybunalski, zarządzana przez Antoniego Ptaka, robiła w tej lidze, co tylko chciała. W kolejnym tę rolę przejęła Jagiellonia Białystok. W Okęciu natomiast nie było pieniędzy, żeby cokolwiek „podpierać”. Takie to były czasy, czyste kurewstwo. Cały czas byliśmy w czołówce, ale o awansie nie było mowy. To był już ostatni akcent w mojej przygodzie z futbolem.

Co uważa pan za najfajniejszy moment w swojej karierze?

- Chyba awans do 2. Bundesligi z VfB Oldenburg. Miałem wtedy naprawdę dobry okres, a kibice na trybunach skandowali moje nazwisko. Gra się po to, by dawać radość kibicom. Nawet dziś jestem w Oldenburgu pamiętany, tak samo jak Wiesiek Cisek. Niemcy szanowali i szanują ludzi, którzy pracują i angażują się dla dobra zespołu. To czuć na każdym kroku. Z Legią również mam wiele ciepłych wspomnień. Jestem bardzo dumny z tego, że mogłem grać w tym klubie, dla tak fantastycznych kibiców. Poznałem wielu świetnych ludzi, w tym panów Lucjana Brychczego i Jerzego Kraskę. To, że nie udało mi się w Legii zaistnieć, jest tak naprawdę tylko moją winą. Piłkarz musi się obronić swoimi umiejętnościami, mnie tego nieco zabrakło. Wielkim sukcesem był też w moim odczuciu awans do ekstraklasy z Wartą Poznań, po 43 latach nieobecności tej drużyny na najwyższym szczeblu rozgrywkowym. To była dla mnie swego rodzaju trampolina.

Czym zajmuje się pan dziś?

- Prowadzę własną działalność, mieszkam pod Warszawą. Z futbolem na co dzień nie mam do czynienia. Angażuję się trochę w środowisku polskich kibiców FC Barcelona, przy okazji serdecznie pozdrawiam społeczność FCBarca.com. Myślę, że znalazłem swój sposób na życie i po zakończeniu kariery nie muszę zaczynać wszystkiego od nowa.

Maciej Janiak fot. Włodzimierz Sierakowski

Polecamy

Komentarze (49)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.