Marcel Gąsior: Autobus przyjeżdża tylko raz
05.11.2012 20:12
Strzelasz gola w lidze dokładnie co 140 minut, mimo że jesteś ustawiony jako środkowy pomocnik. Grasz zdecydowanie więcej niż rok temu, ale wciąż jednak nie można cię nazwać podstawowym zawodnikiem. Na teraz - szklanka jest do połowy pełna czy do połowy pusta?
- Ciągle do połowy pusta. Sezon zacząłem od pierwszego składu, kiedy latem walczyliśmy w Pucharze Polski. Na początku szło nam nieźle, pokonywaliśmy rywali, grających na co dzień w drugiej lidze. Być może ustępowaliśmy im, jeśli chodzi o siłę, ale piłkarsko prezentowaliśmy się lepiej. Całe nieszczęście zaczęło się w 5. minucie doliczonego czasu w meczu z Polkowicami...
Później przegraliście trzy ligowe mecze z rzędu. W całym ubiegłym sezonie, przeciwnikom udało się was pokonać tylko dwukrotnie.
- I dlatego nastąpiły zmiany w składzie. Wypadło na mnie, zostałem jedną z tych ofiar słabych wyników. Od tamtej pory jestem dżokerem. Najczęściej gram w pierwszym składzie, gdy Michał Kopczyński nie schodzi do nas na mecze.
Na mecz z Młodym GKS-em Bełchatów pierwszy raz wyszedłeś w roli kapitana.
- No i tego kapitana trener ściągnął już w przerwie. Wydawało mi się, że w drugiej połowie mógłbym się przydać, ale opaska mnie nie uratowała.
Zacznijmy od początku. Lubin, początek sierpnia 2011 roku, debiutujesz w Młodej Ekstraklasie razem z Bartkiem Żurkiem. Obaj zbieracie niezłe recenzje, później dwa mecze siedzisz na ławce, no i w końcu wchodzisz na ostatnie 13 minut we Wrocławiu. Co tam się stało?
- Wygraliśmy 1:0.
Był 22 sierpnia. Na następny mecz czekałeś do 22... kwietnia! Osiem miesięcy!
- To był dla mnie niezrozumiały okres. Początkowo po prostu czekałem na kolejne szanse, ale każdy następny miesiąc był coraz bardziej brutalny. Ledwo wytrzymywałem, w środku cały się gotowałem. Przez moment nawet pogodziłem się z tą sytuacją, jednocześnie bardziej skupiając się na ogarnięciu szkoły i zdaniu matury. Różne myśli przychodziły mi wtedy do głowy.
Ty rzadko siadałeś choćby na ławce, natomiast Żurek szalał w najlepsze. Po rundzie trafił do pierwszego zespołu. Dlaczego jemu wtedy się udało, a tobie nie?
- Na pewno na skrzydłach było więcej luzu. Bartek przyszedł z zewnątrz, dobrze zaczął i poszedł za ciosem. Ja natomiast miałem konkurencję w postaci Dominika Furmana, Kopczyńskiego czy Daniela Łukasika. Nieźle, prawda? Nie było w zasadzie żadnej rotacji, dopiero teraz jest inaczej.
Jak się trenowało, wiedząc, że mógłbyś nawet chodzić na rękach, a i tak graliby inni?
- Nie byłem sam. W pewnym momencie stworzyliśmy taki nasz klub kokosa. Ja, Piotrek Wasikowski, Mateusz Tietz, Piotrek Karniszewski, Michał Rzuchowski. Ćwiczyliśmy razem z zespołem, jednak bez żadnych szans na grę. Od czasu do czasu jakieś ogony, po parę minut. W treningowych gierkach, rzecz jasna... Pracowaliśmy głównie dla siebie, choć momentami czułem się tragicznie. Czasami śmialiśmy się z naszej sytuacji. Ale - wiesz - to był taki śmiech przez łzy.
Nie uwierzę, że skoro tak trudno było ci się przebić, to zimą nie myślałeś o zmianie otoczenia.
- Prawda jest taka, że trzymała mnie tutaj szkoła i perspektywa matury. Wtedy nie miałem menedżera, pomagał mi tata. Pojawiły się tematy Śląska Wrocław i GKS-u Bełchatów, ale nic konkretnego. Rozważałem różne opcje, w grę wchodził nawet powrót do Wielunia. Ostatecznie postanowiłem zostać. Ciągle wierzyłem, że zła karta się w końcu odwróci.
Nadeszła wiosna, a ty wciąż byłeś rozgrywającym, tyle że w klubie kokosa.
- Dostałem szansę dopiero po tym, jak mistrzostwo stało się faktem.
Urlopy Furmana i Łukasika były ci na rękę. Ale już wcześniej kilku twoich kolegów z drużyny twierdziło, że bardzo dobrze wyglądasz na treningach. Dziwili się, że tak późno dostałeś szansę. To nieczęsty obrazek, że jeden piłkarz upomina się o grę drugiego.
- Szansę dostali też inni, którzy do tej pory grali mniej lub wcale. Musieliśmy więc rozwiązać nasz klub kokosa... (śmiech) Powygrywaliśmy wszystko do końca, po 2:1. Wiem, że trener mnie chwalił, ale jakoś nie brałem tego do siebie. Byłem pogodzony z tym, że odchodzę, bo nic nie wskazywało na to, żeby miało być inaczej.
Właśnie. Kończył ci się kontrakt.
- Mieliśmy po zakończeniu sezonu taki dzień podsumowujący. Każdy, po kolei, wchodził na rozmowę, podczas której ważyły się nasze losy. Przede mną wszedł Mateusz Pogonowski. Po jakimś czasie opuszcza pokój, rozgląda się i mówi: - Odchodzę. W zasadzie, to wchodziłem, żeby się pożegnać. Nagle jednak okazało się, że otrzymałem propozycję przedłużenia umowy, a trener jeszcze mocno mnie do tego zachęcał. Mówił, że liczy na mnie pod kątem gry w pierwszym składzie, że jestem jednym z kandydatów do opaski kapitana, że przyszedł trener Urban...
Musiałeś się zdziwić, zwłaszcza mając w zanadrzu plan B.
- Mimo wszystko chciałem spróbować w Młodej Legii, już na poważnie. Zapomnieć o tym, co było i dać sobie pół roku na awans do pierwszej drużyny. Zwyczajnie dołożyć coś od siebie.
Hansa Rostock i Union Berlin to niegłupie kierunki.
- Skąd to wiesz?! (śmiech) I jeszcze, kolejny raz, zgłosił się Śląsk.
Skąd się wzięło zainteresowanie niemieckich klubów? Mimo wszystko - nie miałeś zbyt wielu okazji, by móc się pokazać.
- Skorzystałem ze znajomości mojego taty.
Więc czemu zrezygnowałeś z tego wyjazdu?
- Chodzę na mecze, widziałem pełny stadion, dlatego moim celem jest Legia. Przygoda z wyjazdem do Niemiec skończyła się na wstępnym telefonie.
Czyli jesteś konsekwentny. Tak samo było trzy i pół roku temu, gdy zamieniłeś Wieluń na Warszawę. Tam chyba nie narzekają, gdy Legii podwinie się noga...
- Większość jest za Widzewem, tak jak moi kuzyni. Ale legijne grupki też się znajdą. Miałem prosty wybór: albo Widzew, albo Legia. Zadecydowały większe możliwości rozwoju i konkretniejsza oferta.
Kiedy dostałeś pierwszy sygnał, że Legia widziałaby cię u siebie?
- Spodobałem się trenerowi Tomaszowi Sokołowskiemu w trakcie konsultacji kadry Polski. Co ciekawe, potem, tuż przed meczami o punkty, trener musiał odpalić pięciu zawodników z pola. Padło między innymi na mnie i na Żurka... Drugi sygnał miał miejsce po tym, jak w starciu reprezentacji wojewódzkich, łódzkie pokonało mazowieckie. Skończyło się 3:0, po moich dwóch golach. Wtedy rozmawiałem z trenerem Krzysztofem Dębkiem.
Zapamiętałeś któregoś z rywali?
- Jasne. Grałem na Kordiana Latosa, dostał nawet dwie dziurki. Pewnie będzie szukał zemsty, jak to przeczyta! (śmiech)
Twoim kolegą z kadry okręgu był Mariusz Rybicki, teraz jeden z lepszych młodzieżowców w Widzewie. Nie masz wrażenia, że gdybyś trafił do Łodzi, skróciłbyś sobie drogę do ekstraklasy tak o dwie trzecie?
- Pewnie byłoby mi łatwiej, ale też nie ma reguły. Przecież poszedł tam Kuba Rozwandowicz, a wylądował w trzecioligowym Włókniarzu Zelów. Każdy wybiera swoją drogę, co najwyżej przystanki mogą być różne. No i trzeba byc w gotowości, bo autobus przyjeżdża tylko raz. W piłce wszystko się zmienia z dnia na dzień. Nie wszystko jest logiczne i nie wszystko da się przewidzieć.
To porozmawiajmy jeszcze o tym następnym przystanku. Wspomniałeś wcześniej, że na awans do pierwszej drużyny, dałeś sobie czas do zimy. Pod koniec miesiąca skończysz 19 lat i młodszy już nie będziesz.
- Dokładnie. Wiem, że wchodzę z ławki, ale liczę, że zostanę wypatrzony i dostanę możliwość wyjazdu na obóz z jedynką. Trenerzy przyglądają się konkretnym zagraniom, rozkładają nas na czynniki pierwsze. Trzeba ciągle być skoncentrowanym, bo może zadecydować jedno zagranie, po którym ktoś powie: - Tak, to jest to!
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.