News: List od Czytelnika: Większa doza realizmu potrzebna od zaraz

Paweł Zarzeczny wspomina Kazimierza Deynę

Marcin Szymczyk

Źródło: Polska The Times

08.06.2012 09:01

(akt. 21.12.2018 22:32)

Na łamach "Polski the Times" Paweł Zarzeczny wspomina dziś Kazimierza Górskiego i Kazimierza Deynę. Ten pierwszy miał szczęście gdyż zawsze blisko niego była rodzina. Takiej rodziny, takiej miłości i takiego spokoju zabrakło innemu z naszych najwybitniejszych Kazimierzy - Deynie - czytamy w dzisiejszym wydaniu gazety.

Akurat szczęśliwie udało się po niemal ćwierci wieku sprowadzić jego prochy do Polski na godne miejsce, w Aleję Zasłużonych na Powązkach, w Warszawie, do której tak bał się wrócić żywy. I spoczął koło Górskiego, też symbolicznie. I kibice odśpiewali mu słynne słowa Warszawy, skierowane do całej Polski i świata: "Deyna Kazimierz! Nie rusz Kazika, bo zginiesz!". Ja to śpiewałem może od siódmego roku życia, kiedy ten młodziutki chłopak przyjechał do stolicy, którą zachwycił, a potem zachwycił całą planetę. Ma teraz grób, przepiękny pomnik (znów niezawodni fani Legii wszystko to inspirowali).


Niby wszystko OK. Ale? Ja poznałem Deynę, gdy był koło czterdziestki. Montowałem zespół z całego świata na pierwsze mistrzostwa Europy (Euro!) oldbojów według składu z kartki, którą wypisał mi Górski. Byli tam najwięksi: Tomaszewski, Szarmach, Lato (aż z Kanady go ściągnąłem), Gadocha (z Florydy), no i obowiązkowo Deyna. Gdy zadzwoniłem do Kalifornii, do San Diego, i zaproponowałem dwutygodniowe spotkanie z kolegami w Danii, trochę się zastanawiał, grymasił tym swoim nieco chrapliwym głosem. Poprosił o telefon za kilka dni, podpytał, kto będzie. No i jak mu tę całą plejadę gwiazd przedstawiłem, odparł krótko: "Hm, no tak, no to kapitan musi być!". I przyjechał, i tam go poznałem. Kiedy rozmawiał przez telefon, mówił, że ma w San Diego piękny dom, a do basenu może wskoczyć wprost z okna w salonie. Ha, strasznie mu tego zazdrościłem, choć wiedziałem, że zasłużył jak mało kto.


Ale kiedy siedzieliśmy dniami i nocami przy piwie i przy wódce w Danii, zaczął się inny tekst, prawdziwy. Że do Polski boi się przyjechać, choć ma mieszkanie, bo wyjechał jako żołnierz, kiedyś tam nie wrócił na czas i obawia się - trzymajcie mnie - wyroku za dezercję. Już nie było to realne, właśnie minął czerwiec 1989 r. i komuna traciła władzę, lecz On, jak wszyscy Polacy w Stanach, komunistom nigdy nie wierzył. I że w domu ma bardzo źle z żoną, że musiał się wyprowadzić z własnego ogrodu z basenem, na który zapracował. Nie obwiniał tej kobiety, raczej nie mogła ona wytrzymać ciągłego picia - rozumieją to wyłącznie żony i dzieci alkoholików, że tego wytrzymać się nie da. I że nie ma pieniędzy. I że syn jest za matką. No i jak po turnieju, w którym strzelił dwa ostatnie, przepiękne gole Rosjanom i Włochom, wrócił do Stanów. I jak wiernie relacjonuje, prawdziwie Stefan Szczepek, na autostradzie, w nocy, po pijanemu, huknął w prawidłowo zaparkowaną na poboczu ciężarówkę. W kieszeni miał ostatnie 40 centów. A w bagażniku 22 piłki.


On nie chciał żyć i się zabił bo w domu nie miał grama miłości i tego mojego przekonania nie zmieni nawet widok zapłakanej wdowy, zresztą z innym ona już jest panem. Przykro mi to pisać, ale muszę, to mój obowiązek. Szczepłek w samobójstwo nie wierzy. Ma prawo. Ale on nie miał szczęścia tyle przegadać z Deyną, bo nigdy nie pił. I pewien świat ma przed nim na zawsze zatrzaśnięte drzwi.


Życie dopisuje wciąż nowe historie. Może tydzień temu pojechałem z przyjacielem Józkiem Baryłą do Jerzego Kuleja. Józek musi się zawsze kimś opiekować, więc po Górskim przyszła kolej na mnie, gdy byłem w tarapatach, a teraz pomyślał - jako były bokser - że trzeba pomóc Jurkowi Kulejowi. I pojechaliśmy do Jabłonny, do Mistrza. Idea jest taka, by Jurek, po ciężkim zawale, nie musiał chodzić w swoim domu po piętrach, bo dom wysoki. Tylko wyszykuje mu w ogrodzie - bo to budowlaniec - parterowy domek. Tak by Kulej mógł sobie wózkiem wyjeżdżać wprost z sypialni do ogrodu. I tak siedzimy przy herbacie? Gdy jechałem, dumałem, co mógłbym Kulejowi podarować. I pomyślałem, że właśnie książkę o Deynie, Stefana. I tłumaczę: - Jurek, Kazik był tak jak ty mistrzem olimpijskim. Tylko on chciał się zabić, a ty chcesz żyć! Dlaczego? I on powiedział: - Chcę żyć, bo mam dla kogo? I pokazał Alę, swoją partnerkę, tak na oko ze dwa razy młodszą... I zszedłem do ogrodu, zacząłem z nią rozmawiać. Elegancka, przystojna pani. I mówi, nagle zaczynając płakać? - Wie pan, ja jestem z nim, bo ja tak strasznie kocham tego Starocia? Tego Starocia? Powiedziała to z taką miłością, taką prawdą, nie z wyrzutem wobec losu. Z pokorą wobec niego. Z szacunkiem. Choć ona młoda, mogłaby sobie na nowo układać życie, jak Deynowa. Ale nie, ona Jurka nie zostawi, zwłaszcza w chwili najtrudniejszej, gdy ledwo chodzi, wychudł. Oczywiście pogadaliśmy o seksie (Jurek jeszcze większy chwalipięta ode mnie, są tacy). I jak z Józefem żeśmy wyjeżdżali, to z przekonaniem, że mimo nieszczęścia widzieliśmy szczęśliwy dom.


Ot, pokazałem wam takich kilka sportowych, ale ludzkich losów, obrazów, z których morał jest jeden: spokojny dom to podstawa sukcesów. Dom zły to zwiastun klęski, nieuchronnej. Dom zły zabija wszystkich. Najpierw zabiera uczucia, a potem chęć do życia. Kiedyś zrozumiecie, szkoda, że zwykle zbyt późno. Gdy ludzie odchodzą. Przed Deyną pochylam głowę. Ten człowiek, także przez was, tak wiele i tak niezasłużenie wycierpiał. Nie myślcie, że odkupicie winy, zapalając raz w roku lampkę. Ci wszyscy, którzy na niego gwizdaliście. I którzy w niego zwątpiliście. Poza fanami Legii. I Szczepłkiem. 

Polecamy

Komentarze (10)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.