News: Trzecia połowa, czyli dogrywka po karnych - Ten plan może wypalić

Trzecia połowa, czyli dogrywka po karnych: Cel jest jeden - awans

Redaktor Przemek Witkowski

Przemek Witkowski

Źródło: Legia.Net

21.08.2019 11:20

(akt. 21.08.2019 11:20)

Legia Warszawa awansowała do kolejnej, ostatniej rundy eliminacji do fazy grupowej Ligi Europy. Gdybym tydzień temu napisał to samo zdanie, zmieniając jedynie tryb z przeszłego na przyszły, pewnie nie znalazłbym wielu orędowników takiej tezy. I przyznam, że jeszcze kilkadziesiąt godzin temu byłem daleki od hurraoptymizmu i za żadne skarby nie dałbym sobie uciąć rąk za pomyślny wynik w Atenach.

Napiszę więcej i będzie to szczerze wyznanie, od paru tygodni tworzyłem tekst przesiąknięty zgorzknieniem, pełnym pytań „dlaczego?” i „co poszło nie tak?”. Powodów miałem aż nadto. Przegrane mistrzostwo, kompromitacja w Pucharze Polski. W tym sezonie beznadziejna gra z półamatorami z Gibraltaru czy Finlandii, drętwota i niemoc piłkarska w rodzimej Ekstraklasie. Dorzućmy do tego także dość dziwne i nie do końca zrozumiałe decyzje personalne Vuko. Nie ma co się oszukiwać, większość komentatorów wieściła raczej katastrofę Legii w Europie, rozmiarów co najmniej tak pokaźnych, jak zatonięcie Titanica. Optymistów, i to tych ostrożnych w swoich osądach, próżno było ze świecą szukać. Przyznam, że we wspomnianym tekście, który kreśliłem w ostatnim czasie, wiary w przyszłość i pozytywnego myślenia było jak na lekarstwo. Więcej! Ów dokument wysłałem nawet do redakcji legia.net. Dzień przed meczem z Grekami w Warszawie. Następnego dnia poprosiłem jednak o wstrzymanie publikacji.

Zmieniłem zdanie. Zadałem sobie pytanie: Jeśli mam rozjechać walcem obecną sytuację Legii, czy aby na pewno mam rzetelne argumenty, aby to uczynić? Czy nie wynika to tylko i wyłącznie z emocjonalnej potrzeby chwili? Owszem, na pozór, jak wspomniałem wcześniej, nie byłoby trudno uzasadnić rozsmarowanie nieomal wszystkiego, co dzieje się w Legii. Ważne jednak w poprzednim zdaniu jest stwierdzenie „na pozór”. Zadałem sobie kilka pytań. Gdzie tkwi źródło takiej, a nie innej sytuacji w naszym klubie? Czy jestem pewien, że Vuko nie nadaje się na trenera pierwszej drużyny? Czy fatalny styl jest winą piłkarzy, sztabu szkoleniowego? Czy to wszystko można zrzucić na karb złego zarządzania przez Dariusza Mioduskiego? Może trzeba spojrzeć szerzej? Wyjść ze strefy „przecież to jest Legia Warszawa” – hasła, które z definicji kibicowskiej powinno umieszczać nasz klub nieomal rok rocznie co najmniej w półfinale Ligi Mistrzów. Dotarło do mnie, że mam mocno wyidealizowany obraz drużyny z Ł3. To patrzenie przez „różowe okulary” na mój ukochany klub tylko potęgowało i potęguje ból, kiedy widzę trudność ze stworzeniem choćby jednej składnej akcji. Zatem, jeśli „to jest Legia Warszawa naj(L)epszy klub w Polsce” to, czemu jest tak źle? Czemu muszę się męczyć, oglądając tych jedenastu gości, nieradzących sobie z prostą, w sumie, grą? Dlaczego dogoniły nas i prawie prześcignęły „piłkarskie potęgi” z Łotwy, Litwy, Liechtensteinu, Białorusi, Skandynawii, Słowacji, Austrii, czy najdalszych zakamarków Europy Wschodniej? Głowa coraz mniej pojmuje, że w 37-milionowym kraju, wielokrotny mistrz kraju, drużyna ze stolicy jest piłkarsko tak nieudaczna, że na zachodzie nieomal każdy się cieszy, kiedy nas wylosuje? Przecież przed chwilą biliśmy się jak „równy z równym” z europejskimi tuzami z Dortmundu czy Madrytu. Przecież parę lat temu rozgościliśmy się w grupowych rozgrywkach Ligi Europy. I to właśnie te parę lat, za czasów rządów Bogusława Leśnodorskiego, mocno wykrzywiły nam wszystkim optykę. Wtedy w tej beznadziejnej lidze, na totalnym zadupiu europejskiego futbolu stworzono romantyczną historię o walecznej drużynie. Dziś, z łzą w oku, wspominam tamtą Legię. Szaloną, nieokiełznaną, z szyderczo wyszczerzonymi kłami. Tak jak tą z połowy lat 90..

I ten mentalny ślad w mojej głowie bardzo negatywnie wpływa na ocenę obecnej sytuacji Legii Warszawa. Spójrzmy prawdzie w oczy. Dzięki liźnięciu piłkarskiego nieba uwierzyliśmy, że nasz klub może bić się najwyższe cele zarówno krajowe, jak i zagraniczne nieomal rok rocznie. I dlatego tak ciężko nam jest znosić rzeczywistość, jaka zapanowała po tamtym, krótkim okresie. Wierzyliśmy, że boje w Lidze Mistrzów pchną Legię na nieznane dotąd wody, tworząc naprawdę ultraprofesjonalny klub piłkarski, jakiego ten kraj nie widział i nie miał. Markę samą w sobie. Miejsce, gdzie chciałby grać niejeden, a tak niewielu miało i ma szansę. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy. Tu jest Polska. Tu na piłce zna się każdy obywatel kraju, poza osobami, które realnie powinny zarządzać tym biznesem. Okopaliśmy się w tym naszym ogródku zwanym Ekstraklasą i rajcuje nas ten status quo. Może nie nas, ale wszystkich decydentów. Dziennikarze podgrzewają wielką atmosferę piłkarskiego święta, kiedy to Lech gra z Legią, a prawda jest taka, że poza dwoma miastami, nikogo to w kraju, a tym bardziej w Europie, nie interesuje. Mamy beznadziejną ligę, z dramatycznie przepłacanymi piłkarzami, z których pokaźne grono traktuje nasze podwórko jak jedyną szansę na podreperowanie rodzinnego budżetu. Cała zaciężna armia rok, rocznie przetaczająca się przez ekstraklasowe boiska, stanowi odpady odpadów piłkarskiego świata. Trafiają do nas, bo wiedzą, że tu poziom jest tak słaby, że wystarczy błysnąć jednym czy drugim zagraniem i z miejsca można zostać ulubieńcem trybun i decydentów klubowych. Kontraktujemy gości z drugich, trzecich lig europejskich. Bierzemy piłkarzy, którzy w CV mają wpisane, że kiedyś przechodzili obok stadionu na Anfield i nawet widzieli Stevena Gerrarda, wyjeżdżającego z centrum treningowego Liverpoolu. Spece od klubowych marketingów serwują nam filmikami na youtube, gdzie ten czy inny gracz pochwali się pseudo sztuczką, żonglując piłkę raz jedną raz drugą nogą. Szczytem naszej radości jest pozyskanie gościa, który parę razy kopnął piłkę na boiskach Belgii, Chorwacji czy Austrii. Wmawia nam się, że transfery są realnym wzmocnieniem, dającym nieomal gwarancję sukcesu, by potem szukać miliona usprawiedliwień dla pytania „dlaczego znowu nam nie wyszło”. Jako kibice jesteśmy już tak spragnieni jakości piłkarskiej, że Vadis, Ljuboja czy Nikolić byli przez nas traktowani jak Messi w Barcelonie, czy Salah w Liverpoolu. Karmi się nas lepszym jutrem, a tak naprawdę, chodzi o to, aby jakoś dociągać rok rocznie budżet klubu. Bez nadziei, wizji sukcesów, nowego rozdania, „spektakularnych” transferów mocno przetrzebione frekwencyjnie stadiony zaczęłyby świecić pustkami. Od dawna oglądanie rodzimej, nazywanej z przekąsem, ekstraklapy, to jest sport ekstremalny, na którego uprawianie, rok rocznie, decyduje się coraz mniej osób. Sam już nie pamiętam, kiedy nasze stadion był zapełniony do ostatniego miejsca.

Mając na uwadze powyższe, to, w jakim miejscu jest polska, klubowa piłka nożna, powinniśmy chuchać i dmuchać na ostatniego przedstawiciela w eliminacjach europejskich. Mówicie – nie ma stylu, nie ma drużyny. Dodajcie – Vuko odleciał, nikt nie rozumie jego decyzji. A ja zadam pytanie: A z czego ma być styl? Z czego ma być piękna, widowiskowa gra? Przepraszam, ale krawiec kraje, jak mu materii staje. Najważniejszym zadaniem obecnego trenera jest wczołganie się, bez względu na okoliczności, do fazy grupowej Ligi Europy. Koniec i kropka. Reszta jest nieważna. Chłodna kalkulacja dla polskich drużyn klubowych jest bezlitosna. Jesteśmy tak ciency, tak beznadziejni, że cudem będzie można nazwać awans do Ligi Europy. Pogódźmy się z tym. Chcemy stylu? Pięknych akcji? Finezyjnych zagrań? Piłkarzy przeze duże "P"? To najpierw wygrzebmy się z tego polskiego, piłkarskiego bagna. Z tej wieloletniej bylejakości. Lata partaczenia ligi, pozbywania się niezłych jakościowo piłkarzy na zachód, brak szkoleń, hermetyzmu trenerskiego (rotacja tymi samymi nazwiskami w obrębie lig) w połączeniu z pychą, butą i samouwielbieniem zarówno właścicieli klubów, jak i PZPN doprowadziły do tego, że za chwilę ze stwierdzenie „prawie profesjonalna liga” zostanie przekształcone w „amatorskie kopanie weekendowe”, oglądane przez garstkę zapaleńców. Jeśli w kolejnych latach polskie drużyny nie zaczną awansować, chociażby do Ligi Europy, to zostaniemy zepchnięci na tak daleki margines piłkarskiego świata, że biura podróży będą sprzedawać wycieczki dla turystów z Azji, aby obejrzały sobie ten futbolowy skansen w środku cywilizowanej Europy.

Zmienić musi się wszystko. Tyle i aż tyle. Ale w tym momencie, to nie czas na takie dywagacje. Teraz, jak tlenu potrzebujemy awansu do Ligi Europy. I cała Polska powinna trzymać kciuki za Legię Warszawa. Chyba że zadowoli nas perspektywa lokalnego pseudokopania na prawie pustych stadionach.

Vuko, co by nie mówić i nie pisać, na ten moment, wykonuje swoje zadanie. I nie będzie przesady, jeśli stwierdzę, że to jest nasz, wspólny ostatni płomyk nadziei na lepsze, piłkarskie jutro. Pomóżmy mu zatem, pomóżmy drużynie. Mamy piłkarzy, jakich mamy. Na ten moment nie zmienimy tego. Schowajmy nasze wyobrażenia o legijnej tiki tace. Awansujmy do Ligi Europy. Będzie to jedyny argument, aby władze Legii zaczęły działać w kierunku, którego wszyscy pożądamy. Nie tak dawno to zaprzepaszczono. Kłótnie i niesnaski i chęć udowodnienia kto jest lepszym managerem i ma lepszy pomysł na klub, doprowadziły do obecnej sytuacji. Może awans spowoduje, że wiele osoób zarządających spostrzeże, że Legia Warszawa to nie wyścig o to, kto jest fajniejszy z dwójki Mioduski – Leśnodorski. Kolejny raz napiszę. Na barkach Legii Warszawa znów leży lwia część odpowiedzialności za klubową piłkę nożną w Polsce. Warto więc faktycznie profesjonalizować nasz klub, zamiast ścigać się na krótkotrwałe wizje „w gorącej wodzie” kąpane.

Polecamy

Komentarze (32)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.