Trzecia połowa, czyli dogrywka po karnych - Oczekiwania a rzeczywistość
23.03.2019 10:00
A ty nagle budzisz się i wiesz, że to, co przed chwilą tak pięknie łechtało twoją jaźń, prysło jak bańka mydlana, a ty na powrót wylądowałeś w szarej i smutnej rzeczywistości. Cholera jasna! Jak w piosence Elektrycznych Gitar...”a miało być tak pięknie…”
Ten nieco melodramatyczny wstęp jest nawiązaniem do mojego poprzedniego felietonu, gdzie na jego końcu zadałem takie oto pytanie: „Czy Sa Pinto to jednak dobry trener z klarowną wizją, wierzący w swoje decyzje, które zaraz przekuje na sukces, czy jednak fanatyk zakochany w sobie, niedopuszczający nikogo innego do głosu poza własnym ego? Gość, który wszędzie szuka usprawiedliwień dla niepowodzeń, poza samym sobą?”
Wtedy pojawiło się wiele wpisów, że chyba, mówiąc delikatnie, przesadzam. A już mój głos powątpiewania w portugalską myśl szkoleniową, która zakotwiczyła przy Łazienkowskiej, wiele osób uznało za nieomal atak nie tyle, co na Ricardo Sa Pinto, co nawet, o zgrozo na sam klub. Wszak w tamtym momencie Legia rozegrała jedynie dwa spotkania i sporo osób uznało, że to nie miejsce i czas, aby oceniać, zwłaszcza negatywnie działania trenera. A teraz zapytam: „Serio?”.
Pojawienie się Sa Pinto w naszym klubie przyjąłem z zadowoleniem i nadzieją. Parokrotnie o tym pisałem. Podobało mi się podejście – bierzemy się wszyscy do roboty. Twardo stawiane warunki, bijąca pewność siebie i fakt, że mimo trudnego charakteru Sa Pinto miał papiery znacznie mocniejsze na trenera niż jego poprzednicy, zdawało się budować nadzieję, że w końcu będzie lepiej. Mieliśmy niezłe podstawy, aby zacząć śnić czy marzyć, że portugalski szkoleniowiec pchnie Legię na wyższy poziom. Któż z nas tak wtedy nie myślał?
Postawmy sprawę jasno. Na niczym innym nie zależy mi tak, jak na sukcesach Legii Warszawa. I to zarówno na krajowym, jak i europejskim podwórku. Marzę o Wojskowych grających widowiskową piłkę, odprawiających kolejnych konkurentów solidnym trzy, czy cztery do zera. Tęsknię za pełnym stadionem i dopingiem wgniatającym w ziemię. (choć jeśli chodzi akurat o ten aspekt – dopingu – to nikt inny jak kibice Legii, nie bacząc na frekwencję, potrafią wspierać swoją drużynę, niezależnie od gry na boisku). Chciałbym sytuacji, kiedy to mieszkańcy stolicy, ale i nie tylko, „zabijają się” o wejściówki na Ł3. Ale to wszystko nie może mi przesłaniać zdroworozsądkowego myślenie o klubie. Jako kibic nie mogę przyjmować wszystkiego bez żadnej krytyki. Mam prawo, jak każdy z was, pytać, dociekać, drążyć, zastanawiać się, wyciągać swoje wnioski. Zwłaszcza jeśli gołym okiem widać, że przekaz z konferencji prasowych mija się dość znacznie z tym, co obserwujemy podczas spotkań, rozgrywanych przez naszą drużynę. Że to, o czym mówiono całą zimę, nie znajduje realizacji w poczynaniach piłkarzy. Wierzę w mądrość kibiców. Jasne, w pierwszej kolejności powinniśmy dopingować, chodzić na mecze i wspierać klub. To żelazna zasada. Dalej jednak uważam, że jak ktoś nam wmawia, że czarne jest różowe, a my widzimy, że jednak jest czarne, to mamy prawo zapytać: „Czy aby wszystko jest w porządku?”
I ja, moi drodzy, jestem, na ten moment, bardzo, ale to bardzo zaniepokojony. Według mnie potężnie rozjechały się tzw. oczekiwania versus rzeczywistość. I jakbym sam miał dziś odpowiedzieć na pytanie, które postawiłem wcześniej, to odpowiedź byłaby dość jednoznaczna. Zgadnijcie jaka?
Mimo tego, z klubu płyną ładne i okrągłe komunikaty. Słyszę: „Przecież nie jest tak źle! Mamy tylko dwa punkty straty do Lechii”. Prawda. Ale prawdą jest też to, że przegraliśmy z najsłabszym Lechem Poznań od dawna. Z klubem, który w kolejnych kolejkach zebrał, pisząc kolokwialnie, oklep od Miedzi Legnica i Górnika Zabrze. Wygraliśmy, co prawda, z drużyną z Legnicy, bo Miedziowi, z całym szacunkiem dla nich, zapomnieli wybiec na murawę przy Łazienkowskiej. Nie było sztuką ich pokonać, skoro, nie wiedząc czemu, tamtego wieczoru, bali się własnego cienia. „Pokonaliśmy Arkę na wyjeździe, na bardzo trudnym terenie” – ktoś zakrzyknie. Oczywiście. Każdy jednak, kto widział tę potyczkę wie, że pozytywny wynik osiągnęliśmy przy dużej porcji szczęścia, a samego meczu nie dało się oglądać. Oczy krwawiły, serce bolało, nawet piwo smakowało jakoś kwaśno i nieświeżo tamtego wieczoru. Konfrontacja z pierwszoligowym Rakowem Częstochowa to nic innego jak jeden wielki wstyd. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. A teraz przypomnijcie sobie, co w tych wszystkich sytuacjach robił Sa Pinto? Tłumaczył wszystko racjonalnie? Kajał się? Nie. Nic z tych rzeczy. Zwalał winę na wszystkich i wszystko dookoła. A gdy ktoś próbował pytać o to, że jednak jego drużynie nie idzie, jak wszyscy w klubie zapowiadali, próbował zaklinać rzeczywistość, powoływać się na statystyki, wyniki sprzed roku, niekorzystny układ gwiazd i bóg wie co jeszcze. Wina zawsze leżała i leży gdzieś indziej, a wrogowie – od złej murawy, kiepskich sędziów po dziennikarzy to główne przyczyny nie do końca finezyjnej gry stołecznych piłkarzy. Ricardo Sa Pinto cały czas opowiadał i opowiada, że jest różowo i wszystko jest „ok” i w sumie to nie rozumie, dlaczego tak wiele osób się go czepia. Dał temu wyraz nawet w sławnym już wywiadzie dla Przeglądu Sportowego, który odebrałem jako próbę ocieplenia wizerunku trenera. A po co go ocieplać, skoro wszystko jest „tudo bem”? A ja, niestety na ten moment, nie znam żadnego kibica, z którym rozmawiałem, twierdzącego, że wszystko jest „ok”. Jest cholernie daleko od „ok” i żadne 2:0 z Miedzą czy wyszarpane 1:0 ze Śląskiem tego nie zmieni.
Najgorsze jest jednak to, że doszliśmy do momentu, kiedy wielu z nas mówi: „nieważny styl – ważne mistrzostwo”. Kolejny raz zapytam zatem: „Serio?”. Tak mało wymagamy od trenera? Od piłkarzy, sztabu największego klubu w Polsce? Zadowolimy się Mistrzostwem Polski zdobytym po byle jakiej, niedającej się oglądać grze? Tak. Pewnie wydrzemy tytuł z łap tej beznadziejnej ligi. Nie zaprzeczam. Tylko czy tego chcemy? Czy to jest ta wizja władz Legii, to nasze DNA? Czy to jest Legia Warszawa? Niech każdy odpowie sobie na te pytania sam.
Przykro mi, ale na ten moment Legii nie da się oglądać. Nie ma pomysłu, schematów, wizji. Mecze są przechodzone, zagrania przypadkowe, tak jak przypadkowe są pozycje, na których grają posyłani w bój piłkarze. Ostatnio śmialiśmy się (przez łzy) z kolegami, że w kolejnym meczu Kuchy zajmie miejsce na bramce, bo tylko na tej pozycji jeszcze nie był wystawiany.
Obrońcy Sa Pinto mówią: „Dajmy mu czas! U nas tylko zwalnia się trenerów!”. Dobrze, ale ja odbiję piłeczkę. Niech trener okaże trochę pokory. Niech posypie głowę popiołem. Niech nie koloryzuje i tam, gdzie jest źle, niech mówi, że jest źle. Niech słowo „szacunek” w jego ustach nie będzie tylko pustosłowiem, ale czymś, głębszym, przemyślanym i co najważniejsze – realizowanym. Czasem, kiedy oglądam konferencje prasowe z udziałem naszego szkoleniowca, czuję się jakby on, uważał nas za nieco mniej inteligentnych, nierozumiejących piłki nożnej ani jego wielkiego planu. Czasem widzę na jego twarzy grymas, który zdaje się mówić, że on nie powinien nam się tłumaczyć, przecież jest takim wielkim i wspaniałym szkoleniowcem, że my maluczcy jeno winniśmy mu kwiaty pod nogi sypać. Wiem, wiem. Przejaskrawiam. Ta hiperbola jednak jest tu celowa. Czy tak trudno jest wyjść i powiedzieć: „W tym i tym aspekcie gry było źle. To i to jest do poprawy. Ciężko będziemy pracować. Przepraszamy za porażkę. Wyciągniemy wnioski. Przeanalizujemy mecz. Wciąż się siebie uczymy. Trenujemy fizycznie i mentalnie. Szukam optymalnego ustawienia. To jeszcze trochę potrwa”.
Nie chcę, żeby mnie mamiono kolejny raz. Nie chcę cudów na już. Nie chcę pięknych słów, teorii mówiących o „trenerze na lata”. Oczekuję szacunku, pracy i pokory. W obie strony. Nie chcę Legii byle jakiej, człapiącej po mistrzostwo w myśl, że trochę nie wypada go nie zdobyć. Nie chcę zadufanego w sobie trenera. To nie jest Legia Warszawa z moich snów. To nie jest nasze DNA. Chwilę temu prawie dotknęliśmy piłkarskiego raju, zawstydzając sam wielki Real Madryt. A teraz pogrążamy się w czeluściach i chaosie. Z nieba do piekła. Mam nadzieję, że ten zły trend zostanie zatrzymany. Zacząć trzeba jednak od siebie. Ale, co ja tam wiem…w końcu, jak pisałem wyżej…mamy tylko dwa punkty straty do Lechii Gdańsk. Szkoda tylko byłoby się tłumaczyć po raz kolejny z nieudanych eliminacji do rozgrywek europejskich po zakończeniu tego sezonu.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.