News: Wywiad na 100 - Rozmowa z Andrzejem Strejlauem

Wywiad na 100 - Rozmowa z Andrzejem Strejlauem

Samuel Szczygielski

Źródło: Legia.Net

25.03.2016 10:05

(akt. 07.12.2018 16:32)

Tym razem do "Wywiadu na 100" zaprosiliśmy Andrzeja Strejlaua. Były trener Legii oraz zawodnik rezerw jest związany z "Wojskowymi" przeszło 50 lat. W rozmowie z nami opowiada o tym, że nie poznał mamy po wojnie, o pierwszym meczu przy Łazienkowskiej w 1949 roku, trenowaniu i rozmowie z Kazimierzem Deyną kilka dni przed jego śmiercią, ostatnim meczu pana Lucjana Brychczego na...wyspie Bali czy o niesamowitej historii Włodzimierza Smolarka, o której wcześniej nikomu jeszcze nie mówił. Zapraszamy do lektury lub obejrzenia materiału wideo, choć w tym przypadku polecamy tę drugą opcję, bo słuchanie pana Andrzeja to czysta przyjemność.

Jest pan związany z Warszawą od początku. Urodził się pan w 1940 roku, czyli podczad II wojny światowej. Pierwszych lat, przynajmniej do Powstania Warszawskiego, raczej pan nie pamięta, ale jak po wojnie żyło się w Warszawie?


- Było bardzo ciężko. Pamiętam, że aby dostać się na drugą stronę Warszawy, a jechałem na operację wycięcia migdałków jako mały chłopiec, trzeba było jechać ciężarowym, wojskowym samochodem tzw. "Zetką". Wtedy jadąc tym wielkim pojazdem drżałem z powodu operacji i tylko dlatego to zapamiętałem. Warszawa była bardzo zniszczona, świetnie oddają to filmy, takie jak "Miasto nieujarzmione". Oglądamy tam, jak ludzie angażują się w odbudowę miasta, no i faktycznie tak było. Cały kraj starał się w jakiś sposób przyczynić do tego, żeby Warszawa znów zaistniała na rynku europejskim, który był jeszcze rozchwiany, było wiele niewiadomych, na przykład dotyczących granic Polski. To okres bardzo trudny, więc trzeba podziękować ludziom, którzy pracowali i tworzyli od nowa to miasto sprawiając, że dziś jest ono jakie jest.


Żył pan w tym najcięższym okresie dla Warszawy, teraz żyje w mieście wolnym i bardzo nowoczesnym w skali Europy.


- Nie ma porównania. Moja matka była w obozie koncentracyjnym i potem, kiedy wróciła i krzyczała "synku, chodź do mnie", a ja nie poznałem własnej matki. Miałem wtedy 5 lat. Dzisiaj wszystko jest inne. Tam, gdzie jest stacja metra "Wawrzyszew" i Huta Warszawy, wtedy było lotnisko wojskowe, na którym graliśmy w piłkę. Niedaleko jest hala sportowa, a kiedyś był staw "nerka", w którym parę osób się utopiło. Na Bielanach, w okolicach zajezdni "Piaski" była ulica Przybyszewskiego - na której mieszkał zresztą zasłużony dla polskiego sportu Feliks Stamm, a mój ojciec był jego asystentem - a nazwa "Piaski", tam gdzie pętlę ma tramwaj 22, wzięła się stąd, że kiedyś były tam piaski - jak nad morzem - wydmy, trzciny i tam żeśmy się opalali. Dziś wszystko wygląda inaczej. Ludzie wracali do Warszawy i sprawdzali, czy jest w ogóle do czego wrócić po II wojnie światowej. Ale to wszystko pamięta się już jak przez mgłę.


W bieżącym roku Legia obchodzi stulecie, a pan pięćdziesięciolecie związku z nią. Uczestniczy pan w historii klubu od 1966 roku, od połowy jego istnienia.


- Tak, nawet powiedziałbym, że chwilę wcześniej, bo grałem w drugiej drużynie Legii po odejściu z Gwardii, do której ściągnął mnie trener Kazimierz Górski, kiedy skończyłem studia. Zdążyłem zagrać w meczu Reprezentacji Warszawy z Berlinem 1 maja 1964 roku, kiedy wszedłem za Janka Gawrońskiego. Wygraliśmy 1:0, mimo że Berlin miał nad nami przewagę. Natomiast w Legii grałem krótko w drugiej drużynie, kiedy trenerem był Jaroslav Vejvoda. To dla mnie najlepszy trener w historii. Ale, żeby nikogo nie pominąć, to powiem, że jeden z najlepszych. Pracowałem potem podczas obu kadencji ze znakomitym Lucjanem Brychczym. Jego wyszkolenie, przewodzenie nerwowo-mięśniowe, jego przewidywanie... genialny piłkarz! Zresztą dostał propozycję gry w Realu Madryt po pamiętnym meczu w Chorzowie, przegranym przez Polskę z Hiszpanią 2:4, w którym Lucjan grał wspaniale. Jak zwykle zresztą. Jego genialność pokazuje chociażby drugie miejsce za Ernestem Pohlem w klasyfikacji strzelców goli w ekstraklasie. Pohl ma 186, Lucjanowi brakuje tylko 4 bramek. Ale wracając do pańskiego pytania - byłem trenerem tej drużyny w latach...


... dodajmy, że wcześniej piłkarzem.


- No, piłkarzem to za dużo powiedziane, bo świetnym zawodnikiem jest ten, kto gra w pierwszej drużynie. Ja liczyłem, że odbuduję jeszcze swój organizm, ale dostałem od lekarzy absolutny zakaz gry w piłkę. A grałem przecież także w piłkę ręczną, nawet w reprezentacji Polski. Nieraz miałem do rozegrania dwa mecze i liczyłem, że uda się oszukać organizm. Jednak nie. Organizm nie wytrzymał i po paru meczach w Legii B przestałem grać, zakończyłem karierę sportową. Skoncentrowałem się na pracy w uczelni, skąd przejął mnie PZPN, z którym - w różnych rolach - jestem związany jestem do dziś. Obecnie zaliczając się do koła seniorów, czyli starszych panów, którzy spotykają się co miesiąc i wymieniają poglądami i wiedzą. Dodam jeszcze, że 1966 rok nie był dla mnie pierwszym przy Łazienkowskiej. Pamiętam swój pierwszy mecz na Legii, kiedy jako dziecko tata zabrał mnie na stadion. Legia grała z Lechią Gdańsk i przegrywała 0:4 do przerwy, a skończyło się remisem 4:4 [rozegrany 17.07.1949 - przyp. red.]. I to był pierwszy obraz tego - jeszcze jako dziecko - co może wydarzyć się w sporcie. Coś takiego, czego odwzorowanie mieliśmy w meczu z Jurkiem Dudkiem Liverpool - Milan. Jedna drużyna prowadzi 3:0, ale sytuacja się odwraca. I ten mecz bardzo mi się upamiętnił, często wracam do tego myślami. A w historii Legii bardzo wskazana jest też rywalizacja z drugim warszawskim klubem, Polonią. Taka rywalizacja oba kluby i jest korzystna dla miasta.


A pan zagrał przecież w meczu Legii z Polonią na sześćdziesięciolecie klubu.


- Ahh tak, miałem przyjemność zostać zaproszony na ten mecz. Byłem na tyle sprawny, że mogłem w tym meczu wystąpić. Klub pamięta przy takich okazjach o dawnych zawodnikach i to cieszy. Uznani zawodnicy zawsze powinni mieć tu swoje miejsce i powinno być tak z każdym kolejnym pokoleniem. Państwo, które nie zapomina o swojej historii jest godne bycia państwem, które będzie się stale rozwijało.


W Warszawie mamy dwie legendy - Kazimierza Deynę i Lucjana Brychczego. Ale na co dzień widać tu kult Deyny, nie "Kiciego". Słusznie pana zdaniem?


- To nieporównywalne. Musielibyśmy wspomnieć też świetnego, wszechstronnego zawodnika w wielu dyscyplinach: piłce nożnej, hokeju, lekkoatletyki - Wacława Kuchara. Deynę pamiętam jeszcze jako napastnika z centralnego obozu juniorów, bo takowe się wtedy odbywały. Grupowaliśmy po około 120 zawodników i był on jednym z tych o dużych predyspozycjach. Potem, chyba po jednym meczu w brawach ŁKS-u, przejęła go Legia. Deyna wychował się przy dwóch genialnych piłkarzach - właśnie Lucjanie Brychczym i Bernardzie Blaucie. Miał w nich świetny wzór i też znakomitego trenera Jarosława Vejdove, który przesunął go wtedy do drugiej linii. I wszyscy wiemy, jak dalej potoczyła się jego historia. Poza tym, powiedzmy sobie - Kazik Deyna! Piękna historia polskiej piłki! Dlatego ludzie będą mniej pamiętali innych. Tak jak na Śląsku - pamiętamy przykładowo Lubańskiego, Pohla, Kostkę, Oślizło, a coraz mniej będzie się mówiło o zmarłym Gerardzie Cieśliku. Pamiętam mecz ze Związkiem Radzieckim, w którym dwie asysty zaliczył Lucjan Brychczy, a dwa gole strzelił właśnie Cieślik. Ale sądzę, że Lucjan też doczeka się swojego pomnika, tak jak doczekał się go Kaziu Deyna.


Ale zauważalne jest właśnie to, że to właśnie o Deynie wszędzie się mówi. I za dziesiąt lat ludzie też będą właśnie jego pamiętać.


- Musi pamiętać pan o jednej rzeczy - poza klubem liczy się także reprezentacja. Kazik to król strzelców Igrzysk Olimpijskich z 1972 roku, ma dwa medale mistrzostw świata. To wszystko pięknie się ułożyło i sądzę, że Kazik zasłużył sobie na taką opinię, jaką ma. Zresztą spotkaliśmy się na turnieju oldbojów, kiedy byłem trenerem reprezentacji i prosiłem go o dołączenie do sztabu szkoleniowego, gdzie był już Ćmikiewicz i Tomaszewski. On się wahał, i kto wie, gdyby wtedy nie wsiadł do autokaru... A był moment, że już trzymał klamkę! I parę dni później zginął w tragicznym wypadku. Puentując, sądzę że tacy ludzie jak Deyna i Brychczy zasługują na pomnik i trzeba o tym pamiętać. Nie tylko na stulecie klubu.


Deynę pan trenował, Brychczego już nie. Ale pan Lucjan był w pańskim sztabie i chciał go pan przekonać do powrotu, prawda?


- Lucjan nie chciał już wrócić, kiedy objąłem Legię w 1975 roku. I tak jego karierę "przedłużył" Jaroslav Vejvoda i namówił na jeszcze trochę. Lucjan uważał, że to już czas na koniec. Zawodnik, który błyszczał, który był fenomenalnie uzdolniony. Jego technika, przyśpieszenie na paru metrach, zwrotność, wyhamowanie na pełnej szybkości, zmiana kierunku biegu - to co miał on i Johan Cruyff. Jestem pełen szacunku i uznania do tego, co on robił. Jako człowiek także jest godny wielkiego szacunku, zresztą ładnie zachowali się panowie Walter i Leśnodorski, którzy odpowiednio go traktują. Przemawiałem na pogrzebie pułkownika Zbigniewa Korola, który pracował w Legii przez 62 lata, co jest rekordem Guinessa. Lucjan także jest związany z Legią już od 62 lat. Trudno szukać takich przypadków w futbolu na całym świecie, więc dobrze, że o tym mówimy i że pan o to pyta i o tym nie zapomniał.


Wybrał pan Lucjana Brychczego na drugiego trenera w swoim sztabie, a przypuszczano, że wybierze pan Ignacego Ordona, który był pana szwagrem. Jednak nie zdecydował się pan na wybór "po rodzinie".


- Było trochę inaczej. Ordon był w tym sztabie i przyszedł moment, w którym dostał propozycję z Ursusa Warszawa, który był wtedy ratowany przed spadkiem. On chciał połączyć funkcje w obu klubach. Powiedziałem mu, że decyzja należy do niego, ale jeśli odejdzie, to nie ma dla niego powrotu. Życie wymaga takich wyborów. A za Ordona przyszedł Janek Pieszko, rekordzista strzelonych bramek w europejskich pucharach. który kończył karierę. A kiedy Ordon chciał wrócić, bo nie utrzymał Ursusa, objął zespół rezerw i uważam, że była to jedyna prawidłowa decyzja względem niego. Oczywiście kiedy odchodził, mogłem powiedzieć "nie", bo Legia była klubem wojskowym. Bo w wojsku się niestety, albo stety, słucha rozkazów.


Zabrał pan kiedyś drużynę na tournee po Indonezji. Do Dżakartu, Medanu, na wyspę Bali - brzmi to bardzo egzotycznie.


- Tak, był tam taki miliarder Pardede. To było w regionie miedzy Jawą a Sumatrą. Drużyny angielskie przegrywały tam mecze po 0:1, jak później się dowiedziałem - były dobrze opłacone. A dowiedziałem się, bo nam też zaproponowali, żebyśmy przegrali 0:1. Zresztą później dostaliśmy z Lucjanem Brychczy ofertę pracy od tych ludzi. Mieliśmy wtedy masę kontuzji i w trakcie meczu towarzyskiego chciałem podjąć decyzję o zejściu z boiska. Jednak musiałem skonsultować to z pułkownikiem Olszakiem, ówczesnym sekretarzem generalnym. Obok siedział konsul Związku Radzieckiego, który powtarzał: "nie nada, nie nada", no i musieliśmy dokończyć mecz. Później wyruszyliśmy na wyspę Bali i poprosiłem Lucjana Brychczego: "Słuchaj, chciałbym, żebyś pomógł chłopakom. Pełno kontuzjowanych, za chwilę nie będziemy mieli kim grać w lidze". Lucjan dał się namówić i wszedł po przerwie. Wygrywaliśmy chyba 2:1, a kiedy wszedł "Kici" obraz gry radykalnie się zmienił, a miał 43 lata. Wygraliśmy chyba siedem do...


7:2.


- No widzi pan, dobrze, że jeszcze takich rzeczy nie zapominam. Powiedziałem zawodnikom po meczu: "Powinniście się wstydzić. Wszystkie sytuacje wypracował wam trener. A czy wy wypracowaliście chociaż jedną jemu? Nie stać was na to!". I to był dla mnie wstrząs. Trener wyłożył im "talerze", mówiąc gwarą piłkarską. Wystarczało im dołożyć nogi. Sądzę, że nawet dzisiaj, gdyby ustawić mu piłkę na 16. metrze, to uderzy piłkę dokładnie tak, gdzie będzie chciał! Nikt nie mówi do niego inaczej, tylko mistrzu. Dlatego, co do poprzedniego pytania, są mistrzowie swoich epok, a epoki są nieraz nieporównywalne. Brychczy był niezawodny, dlatego Vejvoda przekonywał go, żeby nie kończył za wcześnie kariery. Obiecał mu specjalne traktowanie, inny proces treningowy, ale chciał za wszelką cenę go zatrzymać.

Nawiązując do tych egzotycznych kierunków, o których mówiliśmy - zrobił pan pierwszy transfer w historii klubu z drugiej półkuli. I nie chodzi o żadnego Brazylijczyka ani Argentyńczyka, tylko o...


- O Franka, tak?


Dokładnie. O Franciszka Smudę.


- Graliśmy tam z zespołem Harfordu, w którym występował Smuda. Skończyło się chyba 2:1 dla nas. Franek powiedział, że przyjeżdża do Polski, więc kiedy przyjechał zaproponowaliśmy mu kontrakt. I dzięki temu doszło później do pamiętnej główki Smudy w meczu Legii z Atletico Mineiro. Zawsze jak się spotykamy, pytam go: "Franiu, jak mogłeś tego nie strzelić? Przecież będziesz uczył zawodników jako trener, że piłkę po dośrodkowaniu uderza się w stronę kontrującą. A wyniosłeś ją na dalszy słupek...".


Co odpowiada?


- "E, zdarzyło mi się". Zawsze sobie z niego żartuję: "Franek, znowu przysłali mi pocztówkę z Dżakarty i znów piszą o tym rzucie rożnym!" (śmiech). Przesympatyczna postać, wesoły, zdyscyplinowany. W grze był zawodnikiem, u którego, jak to się mówi, piłka mogła przejść, rywal nigdy. Podobny jest jako trener. Tak, jak on powie, tak ma być.


Trenerem w Legii był pan bardzo długo. Najpierw 4 lata, później kolejne 2...


- Tak, za drugim razem zostałem sprowadzony przez generała Barańskiego ze Stefanem Paszczykiem i Huberta Wagnera. Wtedy sekretarzem generalnym był lekkoatleta, także trener, pan Janusz Bikowski. Ja byłem jego zastępcą do spraw piłki nożnej jako jedyny cywil w historii, bo to funkcja typowo wojskowa. Sam powiedziałem mu, żebyśmy zrobili może jakąś odprawę, bo w klubie pojawiają się ludzie z różnych sekcji - a w pewnym okresie Legia miała nawet 21 sekcji - i mówią do mnie "panie pułkowniku", a ja żadnym pułkownikiem nigdy nie byłem. On powiedział tylko: "A co to pana obchodzi? Jak panu się tak nie podoba, to proszę mówić: odmeldujcie się majorze". To jest wojsko - "wejść" i wyjść".


Wspomniał pan o sekcjach. To prawda, że Włodzimierz Smolarek został zesłany za karę do sekcji jeździeckiej i biegał z końmi?


- Nie, bzdura, to było coś zupełnie inaczej. Smolarek był bardzo utalentowany, ale skauting polegał wtedy na poleceniu kogoś, więc w kraju nie był znany. Ale była taka pani Basia w Widzewie (nie pamiętam nazwiska), która bardzo prosiła pułkownika Korola, wtedy zastępcę sekretarza generalnego Legii, żeby Smolarek przyjechał do Warszawy na testy. Urządzaliśmy takie nabory, piłkarzy ocenialiśmy ja, Brychczy, Lassoń, Krzesak i Wrona. Smolarek się zakwalifikował. Po pewnym czasie, sprowadziliśmy go z rezerw do pierwszej drużyny. Wyglądał bardzo dobrze i daliśmy mu zadebiutować chyba z Odrą Opole. Do swojego wielkiego talentu dokładał równie wielką pracę. Ja miałem taką zasadę, żeby zawodników, którzy przyszli do nas do wojska, nie wystawiać w meczach z ich byłymi drużynami, dlatego np. Kusto nie grał z Wisłą, tylko siedział na trybunach..


Z czego to wynikało?


- Z moich zasad życiowych, po prostu uważałem, że tak powinno być. Dziś to nierealne, widzi pan jak to wygląda. W swoim klubie jest pan kochany, a kiedy odejdzie do innego, staje się nienawidzony. Wracając do Smolarka, był on w funkcji kaprala jeszcze przez rok, kiedy polecieliśmy do Hiszpanii. Mieliśmy grać z Barceloną, ale byliśmy spóźnieni 20 minut na samolot i nam go nie zatrzymano. Ostatecznie zagraliśmy więc z Rayo Vallecano. Ta jego służba powoli się kończyła, Włodzimierz zdecydował się wrócić wtedy do siebie, do Aleksandrowa Łódzkiego. Widzew był wtedy klubem rozwijającym się i chciano, żeby on wrócił. A on się zastanawiał, zostanę - nie zostanę. Ale doszło do meczu Legii z Widzewem i Włodek prosił mnie, żebym dał mu zagrać, a nie miało to już takiego znaczenia, bo wiadomo było, że odchodzi, więc dałem mu tę satysfakcję i wpuściłem w drugiej połowie. Potem przyszedł taki moment, w którym okazało się, że jest problem. Wezwało mnie Prezydium Piłki Nożnej, bo okazało się, że miał jeszcze do odbycia 3 miesiące służby wojskowej, ale jego kartę zawodniczą musieliśmy oddać już do Widzewa. I Smolarek pojechał i rozegrał mecz w Widzewie bez zgody mojej i zgody wojska. Prezydium spytało mnie, czy wyraziłem na to zgodę. Ja powiedziałem, że tak, co nie było prawdą. I wie pan to dzisiaj jako pierwszy. W ten sposób go wybroniłem i obyło się bez wielkich konsekwencji. Po tym wszystkim powiedziałem mu, żeby więcej tak nie robił. Nie minęły dwa tygodnie - Włodek Smolarek znów opuścił wojsko, jakoś tam przez dziurę w siatce, i rozegrał kolejny mecz. Tego było już za wiele i groził mu proces karny. Nie można opuszczać przecież jednostki wojskowej jako żołnierz bez zgody przełożonego. Wtedy uprosiłem przełożonych, żeby dali mu jeszcze jakąś szansę i oddelegowano go do sekcji jeździeckiej, żeby tam podtrzymywał swoją sprawność. Poprosiłem wtedy panią Lucynę zajmującą się sprzętem, żeby przekazała mu piłki i mógł trenować indywidualnie. Taka jest cała historia zesłania go do sekcji jeździeckiej, żadna inna! Potem poszedł do Widzewa i grał bardzo dobrze, odniósł wiele sukcesów. Tak właśnie ta służba wojskowa wyglądała, większość Polski nas przez to nie lubiła, poza Szczecinem i Sosnowcem. Dlatego później, kiedy już jako trener kadry grałem w Poznaniu, trybuny gwizdały na mnie, gdy wychodziliśmy na boisko. Ogłosiłem więc, że skoro tak, to będę wychodził na murawę pięć minut po zawodnikach, żeby nie gwizdano przy okazji na nich. I tak od tamtej pory robiłem. Ludzie nie zrozumieli, że sport jest tylko sportem i tak należy go postrzegać.


Legię trenował pan w latach 1975-79 i 1987-89. Długo, a zdobył pan w Warszawie Puchar Polski. Tylko Puchar Polski.


- W mojej opinii Superpuchar też, bo co prawda odchodziłem i od tego meczu oddałem drużynę moim asystentom, ale pamiętajmy, że do zdobycia Superpucharu potrzebne jest zdobycie wcześniej Pucharu Polski. Wtedy odchodziłem do PZPN-u, ale formalnie byłem trenerem Legii. Szukano następcy, a ja wskazałem przełożonym moich asystentów - Rudolfa Kaperę i Lucjana Brychczego i powiedziałem, że to oni poprowadzą zespół w Superpucharze i tym samym udowodnią, że dadzą radę beze mnie. I to się potwierdziło, bo w następnym roku Legia znów sięgnęła po Puchar, co świadczyło, że zostawiłem zespół dobrze przygotowany.


Nawet jeśli tak to liczyć, to dlaczego zabrakło mistrzostw Polski?


- Powiem panu tak, oczywiście może być to spowodowane moimi błędami szkoleniowymi, ale to był okres wypalenia i nawet kierownictwo klubu widziało, że już czas na przebudowę zespołu. Ale to nie jest usprawiedliwienie. Byliśmy przez lata w czołówce, ale za moich czasów nigdy nie zostaliśmy mistrzem i do teraz nad tym ubolewam.


W pańskim zespole kapitanem był Deyna, ale w pewnym momencie stracił opaskę na rzecz Ćmikiewicza, jednocześnie pozostając kapitanem reprezentacji. Czym była spowodowana ta zmiana?


- Kazik nie chciał nim być, to funkcja, gdzie trzeba było chodzić, załatwiać... Kazik nie chciał już nosić opaski. Funkcja kapitana jest bardzo ważna i trudna. A Deyna był kapitanem w okresie, kiedy nie trzeba było tak dużo załatwiać. Potem sam z tego zrezygnował.


Trenerem był pan także za granicą, w Grecji, Islandii i w Chinach. Co wyniósł pan z tych krajów?


- Za granicą najpierw pracuje się na siebie, potem na kraj. Na podstawie pańskich wyników i zachowań będzie też oceniany cały kraj. Mi w Grecji się powiodło. Wygrałem Puchar Grecji, dotarłem do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Dobre zdanie o Polsce wyrobiłem nie tylko ja, bo było nas pięciu - między innymi Górski, Gmoch i Kopa. Pięciu, na 16-drużynową ligę grecką. Co wyniosłem? Grecy mają taką piękną cechę. Dzisiaj zespół przegra 0:4, ale za tydzień ma rewanż, więc według nich sprawa nadal pozostaje otwarta. To bardzo ważna cecha w sporcie. Pokazali to chociażby wygrywając Euro 2004.


A Chiny? Pojechał pan tam, żeby czegoś się nauczyć czy raczej uczyć futbolu miejscowych?


- Ściągnięto mnie jako osobę, mającą przekazywać swoją wiedzę. Najpierw pojechałem na wykłady, bo nie chciałem podejmować pracy, a dopiero potem jako trener, kiedy mnie namówiono. No i w Chinach zdobyłem wicemistrzostwo i doszedłem do finału pucharu krajowego. I metody, które nie potwierdziły się za mojej pierwszej kadencji w Legii, potwierdziło się zagranicą i odnosiłem sukcesy ze swoimi zespołami.


W pana życiu były momenty, przez które zmieniłby pan podejście do piłki czy nawet do życia? Jakieś kulminacyjne wydarzenia?


- Nie, absolutnie. Dlatego, kiedy był okres największej korupcji w polskiej piłce, a ja byłem szefem sędziów, zawiesiłem kolegium sędziów, zostałem tylko z Leszkiem Saksem. Wtedy, jako szef sędziów, moim zadaniem było wyznaczanie arbitrów do meczów ligowych. Robiłem to z wyjątkiem meczów Legii, bo byłoby to nieetyczne.

 

*Pan Andrzej Strejlau nie chciał podać "jedenastki stulecia" do naszego cyklu, tłumacząc, że nie chce nikogo pominąć, że byłoby to wbrew jego zasadom.

Polecamy

Komentarze (12)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.