Domyślne zdjęcie Legia.Net

Chińszczyzny nie trawię

Jacek Kmiecik

Źródło: Przegląd Sportowy

30.11.2001 13:04

(akt. 07.12.2018 12:33)

<b>- Furory w Chinach pan jakoś nie zrobił.</b> Wywiad z Markiem Jóźwiakiem
- Furory w Chinach pan jakoś nie zrobił.
Marek Jóźwiak: - Zgadza się, ale nie ze swojej winy. Przez trzy miesiące grałem tam zaledwie w czterech meczach. Dlaczego tak mało? Bo Chińczycy często przerywają ligowe rozgrywki na czas igrzysk gimnastycznych czy pływackich, albo też mecze piłkarskiej reprezentacji. Gra się więc jeden, dwa spotkania w lidze, a potem jest długa, dwu czy nawet trzytygodniowa przerwa. W tym czasie normalnie się w klubie trenuje. Chińczycy są stale skoszarowani. Nie mogą mieć wolnego, bo od razu głupieją. A poza tym muszą być "pod parą", by w razie nagłego wezwania zastąpić w kadrze na przykład kontuzjowanego gracza. Ale te wyrzeczenia tak naprawdę im się opłacają. Bo zarabiają dziesięć aż razy tyle co średnia krajowa. A poza tym klub zapewnia im wikt i opierunek. Wszystkie pieniądze mogą więc odkładać do skarpety.
- Czy pana też skoszarowano?
- Na szczęście obcokrajowców to nie obowiązuje. Zamknięcie w hotelu, choćby nawet był to hotel pięciogwiazdkowy, nie byłoby mi na rękę. Bo gdzie bym się stołował. Jedzenie w hotelu w ogóle mi tam nie smakowało. To zakażenie! Nie dało się tego jeść. Ratowałem się więc hamburgerami z McDonaldŐsa. Wszyscy w Polsce chwalą sobie chińszczyznę, ale może chodzi im o tą podawaną w Europie. W Chinach to zupełnie inna strawa. A na dodatek ta tradycja jedzenia w kucki. Ja chłop metr dziewięćdziesiąt mogłem wytrzymać w tej pozycji tylko pięć minut. Potem nogi mi drętwiały i jak mogłem myśleć o posiłku. Nie przywykłem również do jedzenia z jednej miski, co w Chinach jest nagminne.
- Jaki jest poziom piłki ligowej w Chinach?
- Nie jest za wysoki. Często zdarzało się, że z piłką przebiegłem od swojej do rywala bramki przez nikogo nie atakowany. Grałem tam w zasadzie na każdej pozycji. W obronie, pomocy czy nawet ataku. Tylko w bramce nie stałem. Robiłem co zlecił mi trener. Taktyka w Chinach to kompletne zero. Ale przygotowanie fizyczne doprawdy imponujące.
- Jak się pan dogadywał ze skośnookimi?
- Trochę po chińsku, trochę po francusku. Szybko nauczyłem się kilku piłkarskich zwrotów. "San" to do przodu, "huela" - do tyłu, "jo" - w prawo czy tiła" - w lewo. To wystarczyło. Cały czas przebywałem tam z Rafałem Pawlakiem. Było nam raźniej. Przez trzy miesiące byliśmy zdani na siebie. W parze zresztą nie przegraliśmy na treningach żadnej gierki.
- Tylko przyklasnąć...
- Ale za pięć, siedem lat Chiny staną się piłkarską potęgą. Będą grać o niebo lepiej. Mocno inwestują w piłkę. Ściągają obcokrajowców i pilnie ich podpatrują. Choć nie wszyscy stranieri dają im dobry przykład. Taki Brazylijczyk Baiano przez sześć miesięcy zarobił w Szanghaju milion czterysta tysięcy dolarów. I nic nie pokazał. W pierwszym meczu zobaczył czerwoną kartkę. W drugim za karę pauzował, a w trzecim trener zdjął go, bo zawalił dwa gole.
- Pan był lepszym nauczycielem?
- Ja nie pojechałem do Chin uczyć miejscowych gry w piłkę. Ja pojechałem tam zarobić pieniądze. Przez te trzy miesiące w FC Sheniang skasowałem tyle ile wziąłbym w Legii przez dwa lata.
- Ale futbolu uczy ich Bora Miiutinovic. Wprowadził przecież Chiny do finałów mistrzostw świata.
- O tak, Bora w Chinach jest bohaterem. Zdejmuje buty i skarpety w telewizyjnym studiu i robi show. Demonstruje Chińczykom jak prawidłowo kopie się piłkę. Ale wystarczy, że przegra dwa towarzyskie mecze i jeszcze przed finałami straci posadę. Tacy są Chińczycy.
- Jak to?
- A tak to! Podczas mego trzymiesięcznego pobytu w FC Sheniang zmienił się w prezes, działacze i trener, a nawet stadion klubowy. Bo ostatnie pięć ligowych meczów zespół grał w innym mieście.
- Trenował tam pana Henryk Kasperczak?
- Tak, to on tam ściągnął mnie i Rafała Pawlaka. Z Kasperczakiem Sheninag zdobył 7 punktów. Potem pan Henryk zrezygnował i przeszedł za niego jakiś bezzębny miejscowy trener. Z nim już punktów nie udało się ogóle zdobyć. Sheniang z 7 "oczkami" oczywiście zamyka ligową tabelę. Niedawno wyrzucono z klubu czterech zawodników, bo grali w totolotka. Obstawiali przegraną własnego zespołu w nielegalnych zakładach.
- Spotkał pan w Chinach Sylwestra Czereszewskiego?
- Nie. Bo gdy ja tam pojechałem, to on już chyba wrócił. A poza tym "Czereś" grał w drugiej lidze. I myślę, że nawet o tym tam nie wiedział. Ale mecze w drugiej lidze też cieszą się sporym zainteresowaniem. I poziomem wcale nie odbiegają od pierwszej.
- Dlaczego nie wrócił pan do Legii?
- Nie dogadaliśmy się. I nie chcę roztrząsać tego tematu. Po co robić sobie wrogów i to w klubie, który jest moją drugą - po żonie Żanecie - miłością. Legia jest zawsze Legią. To firma! Legia zostanie moim klubem na całe życie. Czy gram w niej czy nie. I czy ktoś mnie widzi w tej drużynie czy nie. Dzięki Legii zostałem tym kim jestem. Ale na pewno nie dzięki działaczom czy życzliwemu koledze z boiska - Darkowi Kubickiemu. W Legii zostawiłem kilku przyjaciół, doktora Machowskiego, masażystów Sęktasa i Somowa, a przede wszystkim magazynierów Henia i Waldka. Życzę Legii mistrzostwa Polski. Nie daj Boże, żeby tylko znów czekała na ten tytuł 23 lata. Bo wtedy już będę za stary, by jej pomóc.
- A podoba się panu dzisiejsza Legia?
- Byłem na jej kilku meczach. Widziałem ostatnie spotkania z Ruchem i Pogonią. Dobrze byłoby o nich nic nie mówić.
- To gdzie pan wkrótce wyląduje?
- Propozycji nie brakuje. Z Pogonią już mógłbym podpisać. Dzwonili też do mnie z Radomska i Lecha. Ale nie kryję, że chciałbym na stare lata pograć w cieplejszym klimacie.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.