News: Dickson Choto: To było wspaniałe 10 lat w Legii

Dickson Choto: To było wspaniałe 10 lat w Legii

Marcin Szymczyk, Miłosz Nasierowski

Źródło: Legia.Net

09.06.2013 12:05

(akt. 09.12.2018 17:35)

Dziesięć lat w Legii, dwa mistrzostwa Polski i wiele wspomnień. Dickson Choto meczem ze Śląskiem Wrocław zakończył przygodę z Legią Warszawa. - Gdy szedłem do linii bocznej miałem świadomość, że to mój ostatni mecz w klubie, gdzie spędziłem tyle czasu. Kibice skandowali moje imię i nazwisko, zmienił mnie Michał Żewłakow, który również kończył karierę. Trochę złapało za serducho, łezka się w oku zakręciła - wspomina w pożegnalnym wywiadzie z Legia.Net nasza "Skała z Zimbabwe". Jak sam stwierdził, zrobił wyjątek i porozmawiał dłużej z mediami pierwszy raz od 7 lat!

Czujemy się wyróżnieni, że przyszedłeś na wywiad z nami. Czemu przez tyle lat nie rozmawiałeś z mediami?


- Ja się na nikogo nie obrażam, nie wynikało to też z jakiejkolwiek niechęci. Po prostu ja czasem nie potrafię od razu odpowiedzieć na pytanie, potrzebuję chwili do namysłu, a to nie zawsze jest mile widziane. A ja wolę milczeć niż palnąć jakieś głupstwo. Poza tym, mimo 13 lat w Polsce, mój język polski wciąż nie jest doskonały. No i nie lubię trudnych pytań. Tobie też, jeśli będziesz zadawać trudne pytanie, to nie odpowiem.


To, jeśli takie padnie, mów "następne proszę".


- Następne, następne, następne… (śmiech).


Jak już wspomniałeś 13 lat – szmat czasu. Spodziewałeś się, że zostaniesz tutaj tak długo?


- Nie, nie zakładałem tego. Wręcz przeciwnie – pamiętam, że przyjechałem do Polski zimą, od razu ruszyliśmy na zgrupowanie. Jak opuszczałem Zimbabwe było plus 30 stopni, w Polsce kazano mi w Wiśle biegać przy minus 25. To był szok, myślałem, że długo nie wytrzymam, że trzeba stąd uciekać. To były naprawdę trudne chwile. Tłumaczyłem sobie, że to jest moja praca i muszę się przyzwyczaić, ale głowa swoje, a organizm swoje. Taka walka trwała kilka dni, najgorsze były poranki – biegaliśmy przed siódmą. Siłownia i ćwiczenia na hali to już była łatwizna. Ilość zajęć też była nowością – w swoim kraju trenowałem tylko raz dziennie. W końcu po rozmowie z moim rodakiem, Shingi Kaonderą, dowiedziałem się, że w Polsce nie zawsze jest tak zimno, że wkrótce będzie cieplej. Miał rację, wkrótce słupki rtęci skoczyły do góry i problem znikł. Szczecin i Zabrze wspominam bardzo miło, Warszawę jeszcze przyjemniej. A przez te wszystkie lata w Polsce dużo się nauczyłem. Wszystkim, którzy mi pomogli bardzo dziękuję.


Pamiętasz swój debiut w Legii?


- Tak, to było w pożegnalnym meczu Leszka Pisza.


Ale to był mecz towarzyski, mówię o oficjalnym spotkaniu.


- Hmm… co to było. Chyba Puchar Polski, wygraliśmy na wyjeździe, ale nie pamiętam z kim.


Z Tłokami Gorzyce 3:1 – bramki zdobywali wtedy Sokołowski, Garcia i Wróblewski. Zagrałeś cały mecz u boku Marka Jóźwiaka.


- Hehe... Chyba już pamiętam.


Przez te wszystkie lata grałeś z różnymi środkowymi obrońcami Legii w parze, wymień tych trzech najlepszych.


- Numer jeden Dickson Choto, numer dwa Dickson Choto i numer trzy Dickson Choto (śmiech).  A tak poważnie to wymienię czterech – Jacek Zieliński, Marek Jóźwiak, Moussa Ouattara i Inaki Astiz. Każdy z tych defensorów był inny, każdy dawał coś innego zespołowi, od każdego z nich można było się wiele nauczyć. Dobrze się razem rozumieliśmy i dawaliśmy odpowiednie wsparcie drużynie.



Pół roku temu rozmawiając z Czarkiem Michalakiem zapytaliśmy, kogo w Legii podpatruje. Odparł, że Dicksona Choto, bo gra na ogromnym spokoju, a przy tym popełnia mało błędów i jest nieustępliwy.


- Ja zawsze lubię obserwować grę, zachowanie rywali. Dzięki temu posiadłem umiejętność przewidywania i nie muszę tyle biegać. Patrzę na gościa przy piłce, widzę rozstawienie jego kolegów na boisku i już się przesuwam – dzięki dobremu ustawianiu się łatwiej jest mi przejąć piłkę, nie muszę zasuwać po całym boisku. Być może z takiego sposobu gry wynika taki odbiór. Czarek Michalak też ma zadatki na dobrego obrońcę i, co najważniejsze w Legii, ma spokojną głowę. Nie denerwuje się, wytrzymuje presję, radzi sobie z nią. A niezwykle istotne w takim klubie jak Legia. Ilu już tutaj wydziałem piłkarzy, co mieli duże umiejętności, ale głowa nie radziła sobie z presją… W Legii po jednym słabym meczu spada na ciebie więcej krytyki, niż po kilkunastu słabych w innych klubach…


Kto jest twoim największym przyjacielem?


- Mam kilku takich kumpli. Jestem takim człowiekiem, że lubię się uśmiechać. Dzięki temu mam wielu przyjaciół i dość mało wrogów. Ale kilku oczywiście lubię bardziej – Tomka Kiełbowicza, Herberta Dicka, Moussę Oauttarę czy Janusza Gola.


A kto najbardziej z napastników zalazł ci za skórę. Wymień trzech takich graczy z ataku?


- Hmm… Paweł Brożek, Robert Lewandowski i najlepszy, najtrudniejszy do upilnowania Tomasz Frankowski. Lis pola karnego, cwaniak, zawsze wykorzysta każdą lukę, każdy błąd w kryciu.


Bramkarze? Z wieloma współpracowałeś. Kto najlepszy?


- To trudne pytanie, bo bramkarze w Legii zawsze stali na najwyższym poziomie, fachowcy światowej klasy. Ale wszyscy to krejzole. Boruc był wybuchowy, nigdy nie wiedziałeś, co mu strzeli do głowy. Mucha też jak wulkan, zwariowany. Kuciak również nie ma równo pod sufitem (śmiech). Tylko ten Fabiański jakiś spokojny był… Ale wszyscy byli świetnymi bramkarzami, najlepszymi w Polsce.


A trenerzy? Z kim współpracowało ci się najlepiej? Pewnie z tym, u którego grałeś najwięcej?


- Nie, to nie tak. Zabrzmi jak kurtuazja, ale mnie się pracowało dobrze ze wszystkimi. To wynika z mojego podejścia, od każdego można się czegoś nauczyć. Jeśli ktoś sadzał mnie na ławkę to pewnie miał powody. Trenerzy widzą więcej niż piłkarze, są odpowiedzialni za wynik. Nie obrażałem się, jeśli nie grałem. Miałem szczęście, bo w Legii trafiałem raczej dobrych trenerów. Każdy starał mi się pomóc, a nie odwrotnie. Oczywiście zdarzały się, żarty. Do trenera Urbana potrafiłem powiedzieć, że nie wystawia mnie, bo jest rasistą. Ale to były tylko żarty. To dobry człowiek, często brał mnie na bok i rozmawiał - tłumaczył, czemu w danym meczu nie zagram. Na pewno najbardziej w pamięci utkwiły mi treningi u Wdowczyka – były po prostu najcięższe, ale do wytrzymania (śmiech). Wracając do pytania, to każdemu trenerowi coś zawdzięczam. Nawet, jeśli kogoś lubię bardziej, to mówienie o tym byłoby nieeleganckie.


Jak zmieniała się drużyna Legii na przestrzeni lat, co najbardziej rzucało ci się w oczy?


- Jak przyszedłem do Legii to trafiłem do drużyny doświadczonej, każdy miał już sporo meczów w Ekstraklasie, kilku piłkarzy miało już za sobą zagraniczne wojaże i paru występy w reprezentacjach swoich krajów. Z czasem było coraz więcej młodych graczy i coraz mniej doświadczonych. W ostatnich dwóch latach młodzi mieli już przewagę liczebną nad tymi doświadczonymi. To chyba największa zmiana, trenerzy nie boją się postawić na młodzież. Za tym przyszła też zmiana podejścia do zawodu. Dickson wszystko obserwuje i wszystko widzi (śmiech). Teraz młodzi ludzie dużo poważniej podchodzą do swoich obowiązków, bo wiedzą, że mogą dostać szansę i od nich zależy czy ją wykorzystają. Oczywiście zmieniał się też styl gry i taktyka, ale to normalne, szkoleniowcy nadążali za europejskimi trendami.


A polska liga? Silniejsza była kiedyś czy teraz?


- Jak przyszedłem do Polski 13 lat temu to była silna, potem było gorzej, ale ostatnio znów jest lepiej, poziom idzie w górę. Sprowadzani są bardziej wartościowi obcokrajowcy, fantazję i niezłe wyszkolenie pokazuje też młodzież.


Przejdźmy do tematu kibiców.


- Co tu dużo mówić. Kibice Legii są wspaniali, potrafią zrobić kapitalną i naprawdę niepowtarzalną atmosferę. Oba mistrzostwa, jakie zdobywałem, smakowały tak samo dobrze właśnie dzięki kibicom. Każdy piłkarz chciałby grać dla takich fanów, jakich ma Legia. Przez tyle lat doczekałem się kilku przyśpiewek na swój temat. „Dickson Choto czarne złoto”, „Czarna skała z Zimbabwe” i ta, o której ciągle przypomina mi trener Jacek Magiera (śmiech). Coś tam siedzi w krzakach… Co to? Dickson Choto… Mam podejrzenia, kto wymyślił tę przyśpiewkę. Ale zachowam to dla siebie. Po tylu latach też mogę o sobie powiedzieć, że jestem legionistą, że jestem kibicem Legii. Spędziłem przy Łazienkowskiej 10 lat, nie może więc być inaczej. Jakim słowem określiłbym kibiców Legii? Są zajefajni! Te oprawy i to, jak wyglądała każda feta po zdobyciu tytułu mistrzowskiego to coś, co będę pamiętał do końca życia, o czym będę opowiadał dzieciom, wnukom, znajomym. W niedzielę zrobiłem zdjęcie na Agrykoli i wysłałem znajomym. Zapytali, czy cała Polska przyszła świętować? Ja odpisałem, że nie, że tylko kibice, że Legia ma tylu kibiców. Nie mogli uwierzyć. Fani często mnie zaczepiają, zagadują – są moimi kumplami.


Polska to twój drugi dom?


- Zdecydowanie, czuje się tu świetnie. Moja żona i dzieci również. Syn Shon ma 8 lat, chodzi do polskiej szkoły, mówi po polsku już chyba lepiej niż ja. Też gra w piłkę - tylko, jako napastnik, był w Akademii Legii Warszawa. Kiedy wchodził do szatni żartował z kolegami – z Michałem Żewłakowem, Tomaszem Kiełbowiczem i Miro Radoviciem. Zawsze pyta o Legię, po każdym meczu, każdym treningu. Moja 5-letnia córka również w Polsce czuje się świetnie. Mam w Warszawie mieszkanie i będę tutaj przyjeżdżał. Pod warunkiem, że koledzy zaproszą (śmiech). Połączenie nie jest najgorsze, 11 godzin lotu – KLM lata bezpośrednio.

Cały czas podczas naszej rozmowy się uśmiechasz. Podczas treningów, w drodze do szatni, na zgrupowaniach też uśmiech nie opuszcza twojej twarzy.


- Już taki jestem, nie potrafię inaczej. Szkoda czasu na, jak to mówią w Polsce, fochy, na to, by być obrażonym czy złym. Życie jest za krótkie na takie zachowania. Ja nawet jak jestem wkurwiony to po pięciu minutach już zapominam o sprawie i dalej się uśmiecham. W Polsce ludzie mają taką naturę, że lubią narzekać. Ja staram się zarażać optymizmem, pokazać, że na wszystko można spojrzeć z lepszej perspektywy. Szkoda czasu na nerwy, można dostać zawału serca czy innej choroby. Nie ma sensu robić sobie samemu krzywdy. Lubię żartować, codziennie dogryzamy sobie z Jankiem Golem. On uważa, że nie jestem normalny i dlatego cały czas się śmieję (śmiech). Lubimy też żartować sobie razem z Dusanem Kuciakiem i Tomkiem Kiełbowiczem.


A tobie zrobił ktoś kiedyś dowcip w szatni, padłeś ofiarą jakiegoś żartu?


- Nie, nie. Z Dicksona się nie żartuje (śmiech). Nie wiem, czemu tego nie robią, może się boją, a może po prostu mają już do mnie szacunek.


Z pana prezesa dowcipów się nie robi?


- Jako pierwszy prezesie do mnie zaczął mówić „Jędza”, a potem nawet trener Jan Urban zaczął się tak do mnie zwracać. Mam w Zimbabwe swoją szkółkę piłkarską i dlatego mówią do mnie prezesie.


Jak ta akademia funkcjonuje? Wiążesz z nią przyszłość?


- Tak. Jest w niej sporo młodych chłopaków. Każdy trenuje i czeka na swoją szansę. Zimą dwóch graczy ode mnie było na testach w Legii. Przyjechali, zobaczyli inny świat, potrenowali w zupełnie innych warunkach i wrócili. Być może w przyszłości będą przyjeżdżać następni. Dla nich to ogromna szansa, by zaistnieć w Europie, a Legia nic nie traci, mogąc jednocześnie zyskać.



Największy sukces i największa porażka w Legii?


- Sukces to dwa tytuły mistrza Polski i każda wygrana w jakiej miałem udział. A porażka to operacje i kontuzje. Jestem po kilku operacjach i jeszcze żyję... Kręgosłup, kolano, ścięgno Achillesa, pachwina i jeszcze mięsień czworogłowy. Poważne kontuzje i poważne operacje. Ale nie same zabiegi bolały najbardziej. Najgorsze było jak po nich witałem się z chłopakami w szatni, oni wychodzili na trening, a ja zostawałem w szatni, bo nie mogłem iść trenować. To było najgorsze. Pech, który mnie właściwie do końca nie opuścił. Ale widocznie Bóg tak chciał, miał w tym jakiś plan. O tym, że rozmawiamy teraz też pewnie zdecydował. Przecież ja już prawie siedem lat nie udzielałem żadnych wywiadów... Sportowo to chyba największą porażką była końcówka zeszłego sezonu. Mistrzostwo było blisko, a skończyło się tak jak skończyło…


A były oferty z klubów bogatszych od Legii? Mówiło się o Fenerbahce i Celtiku.


- Były oferty i do Szkocji pewnie bym trafił gdyby nie kontuzja i operacja. Zresztą przez urazy urwał się też mój kontakt z federacją Zimbabwe. Kiedyś dostałem powołanie, gdy leżałem w szpitalu. Po 10 dniach dzwoni trener i pyta gdzie jestem. Mówię, że w Polsce, że się leczę. Nie uwierzyli mi, myśleli, że nie chce mi się lecieć do Zimbabwe na mecz kadry. Nie pomogły nawet oficjalne pisma od naszych lekarzy.


Z czego wynikały twoje kontuzje? Trener Jan Urban do dziś powtarza, że sportowo Choto jest być może najlepszym obrońcą Legii, ale zdrowie nie pozwala, by to zaprezentował na boisku.


- To trudne pytanie, miałem wtedy odpowiadać następne (śmiech). Nie wiem tak naprawdę, z czego to wynikało. Miałem trzy operacje i te urazy przeszkodziły mi w rozwoju, w grze w Legii, w karierze. Wszystko gładko przechodziło, najbardziej mi doskwiera do dziś kręgosłup. Przez to mam problemy z mięśniami, ból często promieniuje do nogi.


Przez urazy zakończysz teraz karierę? Mecz ze Śląskiem był tym ostatnim?


- Nie, jeszcze trochę pogram mam nadzieję. Nie w Polsce, nie na takim poziomie jak w Legii - gdzie są tak duże oczekiwania. Ale gdzieś mam nadzieje jeszcze sobie pokopię. Mimo tych urazów wciąż czerpię dużą radość z gry. Poza tym nie chce zamienić się w gościa, co siedzi przed telewizorem cały dzień i przeżywa problemy ludzi na ekranie. Dickson oglądający telenowele i zastanawiający się, czy ktoś zrobił dobrze czy może źle? Nie, jeszcze nie teraz (śmiech). Chcę jeszcze pograć, tym bardziej, że przez ostatnie dwa lata nie grałem tyle, ile bym chciał. Wstępne oferty są, ale na razie za wcześnie by o tym mówić. W każdym razie stać mnie na to od strony sportowej by gdzieś pograć. Jak wchodziłem w tym sezonie na boisko to nie wyglądało to źle, nie było widać tego, że miałem dużą przerwę w grze? Może rywal był zmęczony (śmiech). Dickson jeszcze pokaże się na boisku!


Będzie ci brakowało atmosfery w szatni?


- Tak, oczywiście, że tak. Zawsze mieliśmy fajną grupę, która robiła dobrą atmosferę. Pewnie, że chciałbym jeszcze zostać i pograć, ale to jest Legia, tutaj są duże oczekiwania. Ale spokojnie, będę przyjeżdżał i jeszcze czasem z nimi pożartuję. W jakiej roli wrócę? Nie wiem, prezesem raczej nie zostanę, ale może kierownikiem magazynu (śmiech).


Ostatnia rzecz, jaką zapamiętasz z Legii?


- Moment zejścia z boiska w meczu ze Śląskiem. Gdy szedłem do linii bocznej miałem świadomość, że to mój ostatni mecz w klubie, gdzie spędziłem 10 lat. Kibice skandowali moje imię i nazwisko, zmienił mnie Michał Żewłakow, który również kończył karierę. Trochę złapało za serducho, łezka się w oku zakręciła. Mogę tylko podziękować wszystkim, którzy mi pomogli – trenerom, kolegom i kibicom.


Polecamy

Komentarze (75)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.