Kot-obieżyświat. Poznajcie fizjoterapeutę Legii
03.01.2021 13:00
Bartosz Kot pracował w Chinach dla firmy, która zapewniała serwis treningu motorycznego oraz fizjoterapii, wspierając różne ośrodki prowincji i kadry narodowe. Pierwszy etap dotyczył pracy w Instytucie Sportowym w Szanghaju - wspomagał najlepszych zawodników pływania w optymalizacji wyników sportowych oraz prewencji urazów. Z czasem wspierał zespoły piłki nożnej kobiecej oraz czołowego zawodnika kadry tenisa stołowego - Zhang Jike, który ma na koncie trzy medale igrzysk olimpijskich, jest siedmiokrotnym mistrzem świata. Sportowiec miał kontuzję, której leczenie trwało bardzo długo i opóźniało powrót do aktywności sportowej. Kot przeprowadził serię zabiegów fizjoterapeutycznych przywracających balans w organizmie zawodnika i wspomagał proces treningowy w powrocie do gry po skręceniu stawu skokowego. Następnie Kot współpracował z Chińskim Komitetem Olimpijskm - odpowiadał za wioślarzy.
Później otrzymał ofertę od Randy’ego Huntingtona i pracował z lekkoatlatami. Potem pojawił się kolejny kontrakt w Szanghajskim Instytucie Badawczym Nauk o Sporcie - współpracował z grupami piłkarskimi z młodszych roczników. Mógł tam łączyć pracę fizjoterapeuty z przygotowaniem motorycznym. – Rollercoaster z różnych miejsc, współprac, dyscyplin. Ale zależało mi na tym, gdyż takiego doświadczenia nie da się kupić i zdobyć na żadnym kursie. Wydaje mi się, że przenoszenie doświadczeń z rozmaitych sportów ma prawo zaowocować za jakiś czas, i przynieść wymierne efekty. Jeżeli zbierze się wszystko i dobrze zaaplikuje do danej dyscypliny - oceniając potrzeby jej, i zawodników – to przyniesie to dobry efekt – ocenia Kot, który od lutego 2020 roku pracuje w Legii Warszawa.
-----------------
Przed zatrudnieniem w Legii, przez dłuższy czas pracował pan w Chinach. Jak do tego doszło?
- Wszystko zaczęło się od spotkania Polskiego Stowarzyszenia Treningu Motorycznego. Ponad pięć lat temu byłem na pierwszej konferencji PSTM-u. Posłuchałem kilku wykładowców, pracujących za granicą. Spotkałem m.in. Randy’ego Huntingtona, z którym później pracowałem w Chinach. Bardzo zaciekawił mnie tym, jak można dobierać obciążenia treningowe i prowadzić trening, który jest dobrze dobrany do zawodnika, jego umiejętności i trafia w parametry, które musi poprawić. Zderzyłem się tam z urządzeniami, na których mamy teraz możliwość pracować w Legii. To ciekawe doświadczenie, które można wykorzystać w pełnym zakresie u zawodników. To, co podejrzałem za granicą, mogłem teraz przenieść do Legii, poprawić efektywność treningu i optymalizacje wyników sportowych w zakresie kształtowania siły i mocy.
Od momentu tamtej konferencji zacząłem się mocniej interesować przygotowaniem motorycznym i dążyłem do tego, żeby dalej rozwijać się w tym kierunku. Takim wzorem mógł być athletic trainer, czyli człowiek, który odpowiada w Stanach Zjednoczonych za powrót zawodnika po kontuzji do sportu, w jego ostatnim etapie. Wspomniana konferencja bardzo mnie zaciekawiła. Zacząłem czytać, interesować się kolejnymi kursami. Z czasem poznałem kolejnych specjalistów, którzy zauważyli mnie na kursie i zaobserwowali, że zależy mi na ciągłym rozwoju. Docenili potencjał i wiedzę z pogranicza fizjoterapii i przygotowania motorycznego. Zaczęły się pojawiać propozycje z Chin. Pierwszej oferty nie traktowałem zbyt poważnie. Drugiej też. Choć, gdy zostały do mnie wysłane dokumenty z chińskimi znaczkami, to wiedziałem, że jest coś na rzeczy.
W Chinach rozpoczął pan współpracę z centrum treningowym, w której ćwiczyła drużyna Shanghai SIPG, z takimi piłkarzami, jak: Ricardo Carvalho, Oscar czy Hulk.
- Centra treningowe w Chinach znajdują się w prowincji. W Szanghaju jest ich kilka. Ja pracowałem w miejscu, w którym największą uwagę poświęcano piłce nożnej i pływaniu. W tych dyscyplinach mieli bowiem najbardziej utytułowanych zawodników. W tamtym okresie byłem związany w dużej mierze z piłką nożną kobiecą - z zespołem, który zazwyczaj był w czołówce. W tym centrum trenowała również drużyna Shanghai SIPG, w której grali właśnie Oscar czy Hulk. Ale pracowali tam głównie juniorzy i rezerwy klubu. Miałem okazję poznać hiszpańskiego trenera drugiej drużyny, zdarzało mi się też chodzić na mecze SIPG i podpatrywać, jak gra ta drużyna.
Oprócz pracy przy piłce kobiecej, trenował pan również dzieci.
- Zgadza się. Zaczęło się to od tego, że miałem większą odpowiedzialność za pływaków, w zakresie prewencji urazów. Po kilku miesiącach pobytu dostałem także propozycje wsparcia w niewielkim zakresie drużyn juniorskich piłki nożnej. Po obserwacji ze strony Chińczyków, moje obowiązki zaczęły się rozszerzać, można powiedzieć, że zyskałem zaufanie liderów. Oni wiedzieli, że grałem w piłkę i że mam kompetencje, i umiejętności potwierdzone certyfikatami związanymi z tą dyscypliną. Bardzo fajnie pracowało mi się z dziećmi. Zajęcia były ukierunkowane na prewencję urazów określonych grup mięśniowych. Pracy było dużo, ale dawała satysfakcję. Tam jest trochę inaczej niż w Europie. Dość dużo wymagało się od 11, 12 i 13-latków. W treningach brakowało im trochę luzu. Zapewniałem im jakiś schemat ruchowy, ale niekoniecznie restrykcyjny, żeby zapomnieli o tym, że to jest trening i patrzyli na to jak na zabawę. Takim dzieciom trudno jest wytłumaczyć pewne rzeczy. Żyją one w ciągłym stresie, rygorze, odpowiedzialności taktycznej na boisku i uwarunkowań kulturowych, w których trzeba pracować według schematu. Tutaj też był schemat, ale była, przede wszystkim, zabawa. Miały miejsce zajęcia z liną – mogliśmy poskakać podczas rozgrzewki.Była próba aktywizacji przez taniec, zajęcia w wodzie, zajęcia fitness, a następnie praca typowo treningowa z zakresu kształtowania siły, którą trzeba było wykonać, żeby rozwijać młodego sportowca. Forma zabawy aktywizowała młode zawodniczki, co skutkowało tym, że na treningu „właściwym” pracowały na 100%. Wydaje mi się, że podejście tych dzieci było później inne. Moim zdaniem, brakowało im właśnie takich gier i zabaw.
Prowincja, w której pan pracował, wywalczyła dziesięć medali w pływaniu podczas Chinese Games. Miał pan okazję współpracować z trzema zawodnikami, którzy byli na podium.
- Dokładnie. Sporządzałem dużo raportów odnośnie zawodników i pisałem tygodniowe, półroczne, roczne podsumowanie mojej pracy. Miałem kilku naprawdę ciekawych sportowców. Zaczynałem od prewencji urazów i wspierania treningów kilku zawodników. Z czasem miałem pod opieką coraz większą grupę pływaków. Z kilku zawodników zrobiło się kilkudziesięciu i wtedy musiałem powiedzieć „pass”. Zapewnienie pewnej jakości pracy stawało się niemożliwe przy tak dużej grupie. Potem nastąpiło podsumowanie dotyczące medali – trochę ich było, a co najważniejsze kilka osób dostało się do kadry na kolejny sezon.
Pracował pan też z wioślarzami.
- Tak. Liderzy naszego centrum zdecydowali, że będziemy wspierać kadrę narodową w wioślarstwie. Wysłali nas na obóz. Dostałem pierwszy okres przygotowań i poznałem wielu specjalistów z Australii, Grecji, którzy do tej pory tam pracują. Ciekawe doświadczenie. Mogłem ich wspierać i przekazywać wskazówki, prowadząc wykłady dla trenerów i zawodników. Były też spotkania z kolejnymi liderami kadry na temat zmian, ulepszeń, plus wykłady dla zawodników z uwagami do treningów i informacjami dotyczącymi poprawy ich sytuacji. Spędziłem tam trochę czasu. Prowadziłem wykłady, wspierałem treningi. Wypływaliśmy łodzią na jezioro, aby obserwować zajęcia naszych podopiecznych. Wspomagałem zawodników także na siłowni i w zajęciach w terenie, analizując biomechanikę biegu.
Śledzi pan zawodników, z którymi wcześniej pracował?
- Tak, utrzymuję kontakt z kilkoma zawodnikami. To miłe, kiedy piszą, że chętnie by wrócili do pracy, którą wykonywali wcześniej. Poniekąd potrzebują pomocy fizjoterapeutycznej. Teraz jest troszkę inaczej, są rzuceni na głęboką wodę i niektórzy muszą trenować bez wsparcia fizjoterapeutów. Utrzymuję relację z pływakami, zawodnikami z Szanghaju i z kadry narodowej lekkoatletów. Ostatnio pisałem właśnie z Xie Zhenye na temat jego obecnej sytuacji. I dosłownie przed tą rozmową zamieniłem parę słów z Chen Tingiem, która specjalizuje się w trójskoku.
Padło nazwisko Xie Zhenye, czyli chińskiego sprintera, którego rekord na 100 metrów wynosi 9,97s. Co by nie mówić, to dość znany zawodnik w tamtych rejonach świata.
- Tak jest. Wydaje mi się, że byłem jedynym zagranicznym fizjoterapeutą pracującym w Chinach z dwoma zawodnikami, którzy „złamali” 10 sekund na 100 metrów. Chodzi o Su Bingtian i Xie Zhenye. O ile pierwszy z wymienionych był w teamie, za który byłem odpowiedzialny, to Zhenye został mi przydzielony do pracy indywidualnej. Ciekawa historia – podczas zawodów podkręcił kostkę. Były duże obawy o to, czy wystąpi w Dżakarcie na mistrzostwach Azji. Po czterech tygodniach ciągle czuł ból i został przekierowany do mnie. Minęło parę dni i udało się uzyskać dość szczegółową diagnostykę, bez wsparcia obrazowego i przeprowadzić terapię, która na przestrzeni tygodnia-dwóch mocno poprawiła jego zdolności oraz możliwość uczestniczenia w treningach. Docenili to. Zająłem się nim po urazie, złapaliśmy bardzo dobry kontakt i Xie bardzo doceniał naszą współpracę. W 2019 roku ustalił rekord Azji w biegu na 200 metrów z wynikiem 19,88s. Był to ogromny sukces.
Ponoć starał się pan wcielać w zawodników uprawiających poszczególne dyscypliny sportowe - skakał pan wzwyż.
- Konsultowałem zawodników, którzy niekoniecznie dali się wyleczyć chińską medycyną lub tradycyjnymi metodami pracy. Wspomagałem skok o tyczce współpracując z trenerem, Damienem Inocencio, który pochodzi z Francji i ma portugalskie korzenie. Trener wystąpił z inicjatywą do CAA (Chinese Athletic Association – Chiński Związek Lekkiejatletyki), abym zajął się także jego podopiecznymi. Dodatkowo w pewnym momencie, nowym szkoleniowcem w pchnięciu kulą został Niemiec, dobry znajomy Randy’ego Huntingtona, który miał problem z jedną, bardzo zdolną zawodniczką. Pamiętam, że im pomagałem, specjalnie do mnie przyjeżdżali i odbywali zajęcia na naszych ośrodkach, w których trenowaliśmy. Konsultowałem sportowców specjalizujących się w skoku wzwyż, skoku o tyczce, pchnięciu kulą. Z kolei sprint, skok w dal i trójskok to była moja grupa typowo pracująca z Huntingtonem.
Wspomniał pan, że w przeszłości grał w piłkę. W Chinach miał pan okazję reprezentować dwie drużyny: Voodoo FC oraz Beijing Barbarians FC.
- Doświadczenie z pierwszego roku w Szanghaju nauczyło mnie, że muszę mieć bufor bezpieczeństwa i odreagowania. Zacząłem szukać czegoś, co pomoże mi w spojrzeniu na świat trochę inaczej - nie tylko przez perspektywę pracy. W pewnym momencie straciłem balans. Może depresja to za dużo powiedziane, lecz przychodziły kryzysy. Brakowało mi tego, co w Polsce, gdzie systematycznie wychodziłem na boisko i grałem w piłkę ze znajomymi, w ten sposób się odstresowywałem. Znalazłem takie miejsce, poznałem bardzo fajnych chłopaków, z którymi grałem w Pekinie.
Potem pojawiłem się w Szanghaju i trafiłem do klubu Voodoo FC. Egipcjanin, z którym mam dobry kontakt również zamienił Pekin na Szanghaj i zaproponowałem mu dołączenie razem ze mną do nowego klubu. Zaprzyjaźniliśmy się z Kanadajczykiem Rorym i Anglikiem Harrym, później dołączył Niemiec Manu. Tak powstała legenda Voodoo, wspomnienia i znajomości , a nawet przyjaźnie na całe życie. Dla mnie to był jak rytuał, typowy rozkład na weekend. Zawsze się spotykaliśmy, graliśmy, a potem umawialiśmy na obiad. Pojawiła się też feta… Wokół klubu był stworzony bardzo fajny social. Powstała grupa przyjaciół, która spędzała razem czas, inaczej myślała i inaczej rozwiązywała problemy. Pod względem kulturowym – na pewno była bliższa mojej osobie i temu, co miałem w Polsce. Kontakt utrzymujemy do dziś. Mają cięgle nadzieję, że wrócę do Szanghaju i „Bartdzilla” wspomoże formację ofensywną drużyny. Z powodu warunków fizycznych, tak właśnie mnie określali, prawdopodobnie od Godzilli.
Jak było w Polsce, jeśli chodzi o przygodę z futbolem?
- Bardzo późno zacząłem grać w piłkę. Stąd pojawiły się braki techniczne, ale zawsze wyróżniało mnie duże zaangażowanie. Udało mi się zadebiutować w V lidze, potem grałem już w niższych klasach rozgrywkach. Wykazywałem duże zaangażowanie w ligach szóstek oraz uprawiałem różnego rodzaju aktywności, co sprawiało, że byłem w przyzwoitej formie. Nie trenowałem z drużyną, lecz wracałem na mecze w moje rodzinne strony i dołączyłem do drużyny założonej przez znajomych. Zaczęliśmy od samego dołu i awansowaliśmy do V ligi. W trakcie tej przygody zrobiłem kursy trenerskie i prowadziłem zespół jako szkoleniowiec. Pojawiła się ciekawa oferta – rozłożyłem sobie pracę w gabinecie na cztery dni w tygodniu i, we współpracy z kolegą, prowadziliśmy drużynę w rozgrywkach piłki nożnej. Uzyskaliśmy niezłe wyniki – mieliśmy serię dziesięciu spotkań z rzędu bez porażki, co było ciekawym doświadczeniem w takiej lidze, jako grający trener. Żartowaliśmy, że był to rekord w historii klubu. Uważam, że zarówno w piłce nożnej jak i fizjoterapii obserwacja jest kluczem. Miło to wspominam.
Jaki to był poziom rozgrywkowy?
- Ostatnia liga świata, haha. Bodajże B-klasa. Walczyliśmy o awans do A-klasy.
Jest pan prawdziwym obieżyświatem - był pan m.in. w Mongolii, Japonii, Wietnamie, na Kubie, Filipinach, Gwatemalii, Australii, Brazylii, USA, Madagaskarze…
- Bodajże Tajlandia była moim pierwszym dalszym wyjazdem zagranicznym. Sporo podróżowałem też po Europie. Najbardziej spodobało mi się to, że można o danym miejscu wiele przeczytać, ale jadąc tam, bardzo często łamało się schematy, które tworzyły się w głowie na podstawie książek. Będąc w Chinach, do Mongolii, Wietnamu, Japonii, Tajlandii czy Tybetu miałem znacznie bliżej, niż z Polski. Organizowałem też lokalne podróże wewnątrz Chin. A wcześniej starałem się planować pracę w ten sposób, żeby przynajmniej raz w roku zobaczyć inne miejsce. Lubię doświadczać nowych miejsc. Moje podróże dzielą się zazwyczaj na pewne etapy. Były momenty, w których spędzałem czas z ludźmi mieszkającymi tam na co dzień, żeby doświadczyć życia od środka - tak było w Brazylii. Spędziłem tam ponad miesiąc i mogłem wczuć się w to, z czym ludziwe zmagają się codziennie: gdzie jedzą i chodzą na imprezy, jak spędzają czas wolny… Trudno byłoby przeczytać o tym w typowym przewodniku.Australia również okazała się interesującą, miesięczną podróżą. Mieszkanie w bardzo różnych warunkach, nurkowanie na rafie koralowej, nocne nurkowanie z rekinami… Niespotykane rzeczy, doświadczenia na całe życie.
Przejdźmy do Legii. Jak pan tutaj trafił?
- Powrót do Polski nastąpił w grudniu, rok temu. Miałem zaplanowaną edukację i to, co chciałem poprawić, doczytać, kolejne kursy. Środowisko fizjoterapeutów jest dość małe. W pewnym momencie pojawiły się informacje o ewentualnych zmianach w Legii. W przeszłości miałem okazję współpracować z siatkarzami Politechniki Warszawskiej. W ten sposób poznałem doktora Mateusza Dawidziuka, z którym się skontaktowałem. Porozmawialiśmy i potwierdził, że będzie szukał fizjoterapeuty do pracy w Legii. Spotkaliśmy się, przedstawiłem CV, doświadczenie i to, co mogę wnieść, zmienić w drużynie, a także jak wspierać zawodników. I wszystko potoczyło się dalej.
Jak wyglądały początki? Od razu mógł pan wprowadzić własne metody pracy?
- Jest jakiś system pracy, który trzeba zaakceptować, uszanować. Istnieje pewna hierarchia w drużynie, również w sztabie medycznym. Trzeba się dostosować do pewnego schematu pracy, który funkcjonował od dłuższego czasu. Podobnie było w Chinach. To właśnie tam nauczyłem się tego, że wiem, kto za co odpowiada i jaką pełni rolę. Trenerzy, którzy starali się narzucać pewne rzeczy z troszkę innej pozycji, bardzo szybko tracili pracę w Chinach. Czasami trzeba po prostu poobserwować, pokazać, co się robi, przekonać do siebie przełożonych i zawodników. Zajmuje to sporo czasu, wymaga cierpliwości. Ale trzeba to wykonać, bo wtedy pojawia się zaufanie i nić współpracy. Tak wygląda praca w sporcie. Chiny nauczyły mnie również jednej bardzo ważnej rzeczy – adaptacji. Zostają tylko ci, którzy potrafią się zaadoptować, być może stąd wynikały moje początkowe problemy z azjatycką aklimatyzacją.
Jestem od tego, żeby wspierać trenera. Pracując w tego typu modelu pracy, trzeba się dostosować do celów, które mamy osiągnąć i przedstawiać pomysły na zmianę w drodze do ich spełnienia. Wydaje mi się, że udało mi się wpłynąć na sporo modyfikacji – pozytywnych, które ciągną pracę do góry i poprawiają komfort zawodników. A, przede wszystkim – ich zdrowie.
Jakie to zmiany?
- Będąc w Chinach, bardzo dużo raportowałem. Szczegółowe raporty zajmują czasami bardzo dużo pracy, ale pozwalają później ocenić pewne rzeczy, z perspektywy, i poprawić to, co się zrobiło nie tak, jak powinno. Nie każdy za tym przepada, ale można dzięki temu wyciągać wnioski, eliminować błędy i przewidywać pewne zdarzenia. Określać bardziej szczegółowo sytuacje, które miały duży wpływ na to czy dany zawodnik doznał urazu lub jakie elementy wpłynęły na to, że osiągnął zamierzony wynik. Moim zdaniem, kluczowe jest to, żeby mieć taką bazę. A doświadczenie jest istotne, aby taką bazę, w odpowiedni sposób, dobrać. Pracujemy nad tym. Wydaje mi się, że istotna jest odpowiedzialność za zawodnika. Sądzę, że profesjonalizm i podejście - w pracowniku działu medycznego - musi być zawsze utrwalone, nie może się rozmyć.
Kolejnym punktem jest organizacja pracy i komunikacja, o które trzeba mocno zabiegać, bo najłatwiej można je zatracić. Wydaje mi się, że praca ze wszystkimi naraz jest bardzo trudna. Czasami trzeba rozłożyć danego zawodnika na czynniki pierwsze. Jeżeli ma się grupę zawodników – mniejszą, ale określoną i ściśle przydzieloną do pracy jednego terapeuty – zdecydowanie łatwiej jest kontrolować, programować i monitorować danego piłkarza, obserwować jego postępy, problemy. Uważam, że ważną rzeczą – na którą będę starał się mieć wpływ – jest edukacja zawodników. Zacząłem to robić z Luquinhasem, który otrzymywał wskazówki na temat tego, co może stanowić jego problem. I jak może sam – dzięki automobilizacji - to poprawić, żeby ryzyko powiększającego się lub nawracającego problemu znacznie się zmniejszyło. To drobne rzeczy, ale istotne. Sądzę, że jeśli odpowiednio się je poukłada w modelu pracy zespołu, to będą miały duży wpływ na to, czy ktoś odniósł kontuzję, lub nie, w jakim dobrostanie trenuje, i jakie odnosi wyniki.
Powiedział pan o Luquinhasie. Bariera językowa powodowała czasami nieścisłości?
- Luquinhas i William Remy to zawodnicy, z którymi kontakt, na początku, okazał się trudny. Trzeba było do nich wyjść z inicjatywą. Porozmawiać i zrozumieć ich sytuację. Byłem w takim momencie, bo pracowałem za granicą i wiem, jak to smakuje, będąc daleko od domu. Trzeba wziąć pod uwagę z czym się oni zmagają. To nie jest takie kolorowe, jak się patrzy na to z boku. Mieliśmy duże problemy komunikacyjne z William’em. Gdy zaczęło się go przyciskać i pracować nad tym, żeby podszkolił język, to po kilku miesiącach zaczął mówić i rozumieć po angielsku. Mogliśmy się zacząć swobodniej komunikować. Dużego wsparcia w pracy z zawodnikami udzielał mi psycholog Michał Dąbski. Wielkim plusem pracy w zespole interdyscyplinarnym jest możliwość konsultacji. Omówienie podejścia lub zachowania, na które chcemy mieć wpływ, aby uzyskać lepszy wynik. Michał dawał wiedzę i inne modele podejścia do zawodników „trudniejszych”. Doceniam to i lubię korzystać z jego pomocy, gdyż w Chinach nie miałem tego typu specjalistów w zespole.
Wydaje mi się, że mam bardzo dobre relacje z Luquinhasem. Rozumiemy się bez słów, ale czasami by się one przydały, żeby wyjaśnić pewne sprawy specjalistyczne. Często Inaki Astiz, Luis Rocha, Andre Martins - czy ostatnio Joel Valencia - pomagają w szczegółowym tłumaczeniu. Jeżeli był problem, to korzystaliśmy z tłumacza w telefonie.
Jak współpracuje się panu z zawodnikami Legii, którzy wracają do zdrowia?
- Bardzo dobrze. Z mojej perspektywy większość zawodników wykazuje dużą chęć powrotu do sportu po urazie, bycia w pełnej gotowości do wystąpienia w meczu. Wiadomo, są momenty lepsze i gorsze, lecz, generalnie, można być z tego zadowolonym. Dużo pracowałem z Vamarą Sanogo. Pojawił się satysfakcjonujący moment, w którym - po tylu kontuzjach – w końcu zaczął trenować i wyglądać naprawdę dobrze. Wrócił na mecz z Arką, w którym strzelił gola po długiej nieobecności. Po spotkaniu przyszedł, podziękował, wiedział, skąd to się wzięło. Było dużo pracy, wyjaśniania, czego potrzebuje, które ćwiczenia musi odstawić, a które zaaplikować. Jego kolano przez cały czas puchło, lecz w pewnym momencie udało nam się nad tym zapanować. Tu wprowadziłem aspekt edukacyjny. Nagrywałem bardzo dużo materiałów z treningu, które później analizowałem za pomocą specjalistycznych programów. Pozwoliło mi to na jasne przedstawienie i wyjaśnienie problemu w późniejszym etapie korekcji, poprawy nawyku i wizualizacji nowego wzorca ruchu. W dyskusji pojawiły się glosy, że sytuacja uległa poprawie bo zawodnik otrzymał dłuższą przerwę i w takim przypadku lubię wracać do raportów, gdzie wszystkie detale mam rozpisane i rozłożone na czynniki pierwsze. Gdzie nie ma mowy o przypadku, gdyż poparte jest to również analizą ruchu i materiałami video. Wierzę, że to praca oparta o raport, szczegółowe monitorowanie zawodnika i ścisłe zalecenia odnośnie tego, jak poprawić słabe punkty. Wydaje mi się, że w zawodnik w pewnym momencie to docenił i wie, co było kluczowe w jego przypadku. Niestety, złapał kolejną kontuzję. Były przesłanki ku temu, że może się tak stać. Wracał do zdrowia. Sądzę, że jego świadomość – na temat tego, co starałem się mu przekazać – znacznie wzrosła. Mam nadzieję, że to utrzyma. Życzę mu powodzenia.
Zdarzało się, że po rehabilitacji dany zawodnik dzwonił do pana wieczorem, w środku nocy, bo, być może, coś go nagle zabolało?
- Takich sytuacji raczej nie było. Jest sporo zapytań o wskazówki, ćwiczenia, które mogą dodatkowo wykonać w czasie wolnym. Wysyłam im filmiki, które często nagrywam podczas treningów. Pojawiają się one też często w sieci, w formie obrazowej. Natomiast zawodnik otrzymuje na telefon szczegółowy materiał - z wyjaśnieniami – i ma to kontynuować. To dobra inicjatywa z ich strony. Tuż przed naszą rozmową dzwonił do mnie Jose Kante. Pytał, co może wykonywać na wyjeździe z zakresu pracy dodatkowej. Wysłałem plan Kacprowi Skibickiemu, z którym również pracowałem odnośnie tego, co może poprawić. Wówczas można usprawnić pewne rzeczy, które nie będą wymagały dużego nakładu siły, ale zbudują podstawy do tego, żeby być „opornym” na wystąpienie urazu przy powrocie do treningów.
Wspomniał pan, że świadomość Vamary Sanogo zdecydowanie się zwiększyła. Czy po kilkumiesięcznej współpracy z zawodnikami, widzi pan poprawę na różnych płaszczyznach?
- Poprawę tak, ale przede wszystkim utrzymanie lub niepogorszenie stanu w niektórych przypadkach. Chodzi o to, żeby np. nie utracić zakresu ruchomości w biodrze, która może prowokować kolejne kontuzje. Ważne jest wyrobienie pewnego zakresu ruchu kontrolowanego. Brak kontroli, to wzrost ryzyka urazu. Na tym mi zależało, aby zawodnik miał tego świadomość i tu wracamy do rozwoju aspektu edukacyjnego.
Ostatnio pokazywałem Luquinhasowi i Michałowi Karbownikowi proste ćwiczenia na mobilność, żeby zakres ruchu był w odpowiednich wartościach. Te ćwiczenia mają za zadanie zapewniać też swobodę przy zmianie kierunku biegu, ułatwić kontrolowanie pozycji. Przypomina mi się Jose Kante, który przyjmując taką pozycję, nie był w stanie na jedną stronę usiedzieć, a na drugiej spokojnie to wykonywał. To sygnał dla zawodnika: „No tak, to takie proste ćwiczenie, przy którym niewiele się robi, lecz na jedną stronę upadam na ziemię, nie jestem w stanie utrzymać tej pozycji, nie mówiąc już o wykonaniu jakiegoś ruchu”.
No właśnie. Jak wygląda w tym momencie sytuacja Kante? Najpierw leczy uraz, potem wraca do treningów, łapie go kolejna kontuzja, i tak w kółko.
- Tak to wygląda. Wcześniej doznał bardzo uciążliwej, podwójnej kontuzji. Bazował na pewnych rzeczach, które trudno było zbalansować i „odkręcić”. Mam nadzieję, że w końcu uda mu się wrócić do gry. Ostatnio miał drobne urazy, ale było to związane z tym, że był wyjęty z treningu na dłuższy czas. Mamy do czynienia z wieloma aspektami, które odgrywają kluczową rolę w dobrostanie zawodnika.
Jak wygląda pana typowy dzień w pracy?
- Czasami pojawia się dużo obowiązków, ale wiem, że balans jest bardzo ważny. I pewne elementy trzeba oddzielić. Może życie kręci się jednak wokół pracy i edukacji. Po powrocie do domu są szkolenia online, aktywność edukacyjna, a także praca nad kolejnym artykułem, doktoratem i specjalizacją z fizjoterapii. Wszystko zamyka się w kręgu fizjoterapeutyczno-piłkarskim. Zaczynamy pracę rano, ok. 8:30 pojawiamy się w klubie. Czasami wcześniej, żeby wykonać swój trening. O 8:50 mamy spotkania, coś w rodzaju odprawy, na której omawiamy bieżące problemy oraz pracę z zawodnikami. Później udajemy się na śniadanie. Po którym zaczynamy pracę z zawodnikami przed treningiem, z kontuzjowanymi, i pracę po treningu dla zawodników, którzy tego wymagają. Zdarza mi się po pracy czasem pokopać piłkę, a jak spadnie pod nogi podczas treningu to też daje mi to dużo frajdy.
Na początku rozmowy powiedział pan o sprzęcie, którego używał w Chinach, i ma okazję też w Legii.
- Tak jest, chodziło mi o Keiser. To sprzęt uznawany za jeden z lepszych, do kształtowania siły i, szczególnie, mocy, m.in. bardzo często używany w sprintach. Urządzenia bazujące na pneumatycznym obciążeniu z opcjami pomiaru istotnych treningowo parametrów. Ważnym elementem pracy zawodników na boisku jest bieganie, gdzie wymagana jest dynamika i zwrotność. Mamy możliwość korzystania z tego sprzętu, dzięki znajomościom, które udało się pozyskać podczas konferencji PSTM-u, poprosiliśmy także o szkolenia z tego zakresu. Zadzwoniłem do firmy, która zajmuje się dystrybucją sprzętu w Polsce. Okazało się, że mam tam nadal dobrych znajomych. Opisałem sytuację jak wykorzystywałem ten sprzęt podczas pracy w Chinach i poprosiłem o wsparcie w Legii. Pojawiło się szkolenie odnośnie urządzeń Keiser, aby sprzęt był jeszcze lepiej, efektywniej wykorzystywany w pracy fizjoterapeutów, trenerów przygotowania motorycznego czy też w akademii. Efektywność pracy ciągle można podnosić, uzyskując lepsze efekty, w krótszym czasie.
Keiser to urządzenie, które dzięki pneumatycznemu oporowi umożliwia pracę na określonym obciążeniu, które przy odpowiednim zastosowaniu poprawi parametry zawodnika i przełoży się na jego wyniki na boisku. Na razie to u nas raczkuje. Staramy się rozbudować protokoły badawcze, treningowe. Jest duże wsparcie od doktora pierwszej drużyny Filipa Latawca i Łukasza Bortnika, czyli szefa trenerów przygotowania motorycznego. Ostatnio to testowaliśmy, dokładamy nowe elementy, szukamy następnych bardziej zaawansowanych rozwiązań nie tylko w zakresie monitoringu, ale także diagnostyki. Ma zatem miejsce współpraca z osobami, które także przebywały za granicą. Przypominam, że trener Bortnik pracował w Izraelu, i nie tylko, a Filip Latawiec – w Emiratach Arabskich. Widać dużą otwartość, chęć współpracy, co jest dla mnie bardzo ważne, bo dzięki temu możemy iść do przodu i rozwijać się jako zespół.
Jedną z metod pracy są m.in. igły.
- W Chinach używałem mniej igieł, żeby nie wchodzić w konflikt z lekarzami medycyny chińskiej. Lekarze medycyny chińskiej uważają, że to jest ich metoda, mimo iż pracują w innej koncepcji. Nie chciałem powodować niepotrzebnych napięć, nie był to też niezbędny element do osiągnięcia zamierzonego rezultatu terapeutycznego. W tamtym momencie przesunąłem je na bok. Ale to nie jest tak, że wprowadziłem tę metodę w Legii. W naszym zespole sporo osób pracuje igłami, i pracowali dużo wcześniej. Są przypadki, w których warto się wspomóc taką terapią. Nie zawsze, lecz są takim elementem, który daje dobry efekt w krótkim czasie. Oczywiście, wcześniej jest to zaplanowane w całym mikrocyklu, aby nie „rozbić” zawodnika w kluczowym momencie treningu.
Wydaje mi się, że więcej pracuję narzędziami, wykorzystuję bańki. Zaobserwowałem je u pewnego Amerykanina, który jest moim przyjacielem. Razem pracowaliśmy w kadrze Chin. I on dużo używał tego typu modelu pracy na powięzi, do czyszczenia struktur miękkich. Korzystając z baniek, poprzez udrożnienie przepływu, następuje otwarcie przestrzeni podskórnej. W tym samym czasie, gdy bańki działają po jednej stronie, można wykonywać pracę po drugiej stronie. Podwójny efekt. Ostatnio pracowałem z Vamarą Sanogo na narzędziach z modelu zaburzeń powięziowych, które zakupiłem kiedyś na kursie u pewnego Austriaka, aby poprawić m.in. ślizg tkanek. To coś w rodzaju imadła, które pozwala przetrzymać, ustabilizować tkankę i popracować przez rotację na ślizgu tkanki miękkiej.
Jeśli chodzi o inny model pracy, to jakiś czas temu udało się panu…
- …ukończyć szkolenie Barcelony, w formie online. Odbywałem je podczas kwarantanny, a następnie zdałem egzamin i uzyskałem certyfikat, który dotyczył monitoringu obciążeń w sporcie. Mówiłem zespołowi medycznemu, że fizjoterapii brakuje monitoringu obciążeń w fazie przejściowej, czyli powrotu do grania, sportu. Trochę się to rozmywa między dwoma działami fizjoterapią a przygotowaniem motorycznym, a ja właśnie obrałem sobie ten kierunek. Można powiedzieć, że to ziemia niczyja, gdzie możemy trochę stracić - a warto byłoby to przypilnować i utrzymać na odpowiednim poziomie. Lepiej zagospodarować czas i wykorzystać go na korzyść zawodnika. Guru tego tematu – i dla mnie też osobą, która niesamowicie fajnie zapanowała i zorganizowała taką pracą – jest Tim Gabbett. Ukończyłem kurs, na podstawie czego staram się wprowadzać to na pole fizjoterapii. I zapewniać bezpieczne monitorowanie zawodnika i jego obciążeń podczas treningu w okresie „return to play”. Wcześniej próbowałem zaaplikować podobne elementy współpracując z chińskimi pływakami jednak posiadałem ograniczoną wiedzę, a warunki nie były zbyt sprzyjające.
W Szanghaju miałem okazję spotkać doktora Robina Thorpe – człowieka odpowiedzialnego za departament „Sport Science” w Manchester United za kadencji trenera Louisa van Gaal’a i José Mourinho. Ogromne doświadczenie i wiedza, którą chętnie się ze mną podzielił. Wyjaśnił wady i zalety płynące z wprowadzenia „utopijnego” modelu pracy opartego o ścisłą kontrolę i monitoring. Jemu udało się to zrealizować za kadencji jednego z trenerów, a z kolei za drugiego już nie było to takie łatwe. Uprzedzał, że będzie to wyzwanie, ale wyzwanie warte zachodu. Wymienialiśmy ostatnio korespondencje mailową i dopingował mnie, żebym nie zrażał się napotkanymi niedogodnościami. Spotykał się z podobnymi problemami na początku działalności. Zapewniał o słuszności drogi, którą realizuje.
Przyznam, że jestem fanem takiej pracy. Mam kilka takich koników, które bardzo lubię i staram się wcielać w życie. Nie jest to łatwe, gdyż czasami nowe pomysły są krytykowane i pojawia się obawa przed ich wprowadzeniem. Idealnie byłoby monitorować w taki sposób wszystkich, lecz wymaga to dużo czasu i zaangażowania terapeutów oraz zawodników – aby pilnowali protokołów. Nie zawsze przynosi to oczekiwane efekty. Trzeba to wypośrodkować, aby praca była efektywna, ale też nie nakładała na nas obciążenia przez 24 godziny na dobę. Zależało mi też na wprowadzeniu bardziej dokładnej analizy kluczowych zawodników w zakresie gotowości do treningu. Minus jest taki, że czasami z tych danych może nie wyniknąć nic ciekawego. To sztuka dla sztuki. Trzeba szukać i wybierać najbardziej efektywną drogę. Każdy specjalista ma inną, dlatego lubię słuchać podcastów i konferencji, aby konfrontować moje podejście. Zawsze można spotkać coś ciekawego i oryginalnego.W Chinach odpowiadałem za zbieranie bazy danych, na podstawie której można było wyciągać kolejne wnioski. Mam nadzieję, że uda się to umieścić w artykułach, opublikować i budować kolejne doświadczenia.
Można powiedzieć, że pracę w Legii łączy pan z fizjoterapią i przygotowaniem motorycznym?
- Powiedziałbym, że to praca stricte fizjoterapeuty z elementami pracy nad „jakością” ruchu i akcentami motorycznymi. Wydaje mi się, że w Polsce zaczynamy w końcu dostrzegać różnicę, że mechanizmy, które muszą zaistnieć, aby zawodnik mógł bezpiecznie wrócić do sportu, są oparte o trening. Zawsze pojawia się taka luka, że dany sportowiec dobrze wykonywał ćwiczenia pod okiem fizjoterapeuty, a – tak naprawdę – to troszeczkę zakres pracy trenera motorycznego. Elementy się przenikają i ciężko jest znaleźć wyraźną granicę.
Jest więcej pracy z punktu widzenia fizjoterapeuty. Trzeba skupić się na przygotowaniu do obciążeń treningowych poprzez „przygotowanie tkanki” i później można zacząć wprowadzać trening oporowy. Mamy bardzo dobry sztab przygotowania motorycznego, który przejmuje dużo obowiązków. W takich elementach kluczowa jest komunikacja. Wydaje mi się, że zaczyna to coraz lepiej funkcjonować. Z tego względu możemy bardziej skupić się na pracy fizjo niż na treningu motorycznym. Mimo to i tak zawsze mocno ciągnie mnie do elementów przygotowania motorycznego, może dlatego, że czuję się w nich mocny. W czerwcu otrzymałem uprawnienia trenera przygotowania motorycznego wydane przez ASCA - Australijskie Stowarzyszenie Treningu Motorycznego.
Po nowym roku będzie pan próbował wprowadzać nowe metody?
- Plan działań jest ułożony, staram się tak działać, żeby krok po kroku ulepszać system mojej pracy. Takie podejście utrwalił we mnie Randy Huntington, który pokazał mi swoją pracą jak należy dążyć do perfekcji. Powtarzał: „celem jest zrobienie czegoś tylko trochę lepszego każdego dnia, aby z czasem zgromadzić wielką zmianę”.
To, co chciałbym dołączyć do pracy, zostało już zaproponowane. Myślę, że dzięki znajomościom i kontaktom uda się dodać pewne rzeczy i poprawić pracę. Przeglądam kolejne wykłady, rozmawiam ze specjalistami, kolekcjonuję literaturę, aby wprowadzić innowacyjne technologie. Zwłaszcza w okresie przygotowawczym, aby lepiej ocenić zdolności zawodników do wysiłku. A, przede wszystkim, ryzyko kontuzji wynikających z ewentualnych problemów, których możemy nie do końca wyłapać.
Uchyli pan rąbka tajemnicy odnośnie planu działania?
- W tym momencie pracowałem nad tym, żeby pojawiła się u nas tensomiografia. Chciałbym ją dodać do protokołów. Jest to dość drogi sprzęt, niezbyt często używany w Polsce. Korzysta z niego m.in. Barcelona. W protokołach, publikacjach opisywany jest jako ciekawy element, który może wspomóc naszą przedsezonową ocenę. Ostatnio oglądałem wykład na temat użycia tego urządzenia, na czym polega i jak skutecznie ją wykorzystać. Temat jest znany od dawna. Wraz z Huntingtonem chcieliśmy to zaaplikować do kadry. Niestety, nie udało się. Gdyby nadarzyła się okazja – dzięki współpracy ze znajomymi, którzy mogą nas wesprzeć w tym temacie – to myślę, że byłoby ciekawie.
Jest pan w Legii już kilka miesięcy. Czuje pan zaufanie od sztabu szkoleniowego, zawodników?
- Myślę, że tak. Pamiętam, że w Chinach pojawiały się cięższe momenty, w których nie zawsze czułem zaufanie. Moje zdanie było troszeczkę inne niż doktora medycyny chińskiej. Ale po jakimś czasie przekonali się, że to, co proponowałem, raportowałem, nagrywałem i szczegółowo opisywałem – potwierdzało się. Najpierw zaczynałem pracę z kilkoma zawodnikami, lecz po sześciu miesiącach miałem czasami pod opieką 15-20 sportowców w moim gabinecie i siłowni jednocześnie do opieki. Mam na myśli zawodników piłki nożnej i myślę, że było to efektem zdobytego zaufania i dobrych efektów pracy. Z czasem wysyłani do mnie byli wszyscy problematyczni zawodnicy. Duży przeskok od pojedynczych przypadków do całych zespołów. W sumie odpowiadałem za diagnostykę, terapię i trening około 200 sportowców.
Jeśli chodzi o Legię, to starałem się, żeby punktem wyjścia była ocena profesjonalizmu pracy. Szatnia piłkarska jest nietypowym miejscem pod kątem sprawdzania i wyczuwania nowego człowieka. Trzeba robić po prostu swoje, i przyniesie to efekty.
Po to zdobywałem doświadczenie na wielu szkoleniach oraz za granicą, ucząc się od najlepszych, aby podnieść poziom pracy sztabu medycznego. Wróciłem do Polski z określoną misją i celem. Głęboko wierzę, że od poprawy „serwisu” piłkarzy się zaczyna i jest to pierwszy krok do jakości jednostki i zespołu. Liga Mistrzów jest konsekwencją i wielką zmianą powstającą na skutek drobnych rzeczy robionych trochę lepiej każdego dnia i… kolejnym moim marzeniem.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.