Rozmowa z Marcinem Mięcielem
08.07.2001 13:02
Na początku często odwiedzałem dyskoteki, ale przynajmniej od czterech czy
Wywiad z Marcinem Mięcielem
Na początku często odwiedzałem dyskoteki, ale przynajmniej od czterech czy
pięciu lat robię wszystko dla podtrzymania formy. Dodatkowo zapisałem się na
siłownię, biegam na Ursynowie. Piłka jest dla mnie najważniejsza - mówi Marcin
Mięciel, który po siedmiu latach gry w Legii przez najbliższy rok będzie
występować w Borussii Moenchengladbach, beniaminku Bundesligi
Robert Błoński: Po siedmiu latach gry w Legii nareszcie
pozwolono Panu wyjechać za granicę. Zadowolony?
Marcin Mięciel: Na pewno. Na razie zostałem do Borussii
Moenchengladbach wypożyczony na rok, ale mam nadzieję, że to tylko początek.
Wokół mnie zawsze kręciło się wielu menedżerów, jednak transferu nigdy nie
udawało się sfinalizować. Albo Legia chciała za mnie zbyt wielkie pieniądze,
albo w grę wchodziły jakieś rozliczenia z panem Romanowskim i zostawałem w
Warszawie.
Legia musiała oddać Januszowi Romanowskiemu 450 tysięcy
dolarów w przypadku, gdyby sprzedała Pana do zagranicznego
klubu.
- Coś takiego było. Dokładnie nie wiem, to nie moja sprawa.
Ale to dziwne, że pieniędzy nie dostanie klub, w którym występowałem przez
siedem sezonów, a trafią one do kogoś innego.
Czy Bundesliga jest szczytem marzeń?
- Miałem też inne propozycje, ale koniecznie chciałem grać w
dobrej lidze, a liga niemiecka ma bardzo dobrą renomę. Dostałem znacznie
bardziej korzystną pod względem finansowym ofertę z Izraela. Więcej proponowali
także Grecy. Liczył się jednak aspekt sportowy, dlatego nawet się nie
zastanawiałem. Zawsze o takiej ofercie marzyłem.
Futbol niemiecki uważa się przede wszystkim za siłowy.
Bardziej techniczną piłkę gra się w Hiszpanii, Francji, we Włoszech. Czy nie
lepiej było jeszcze trochę poczekać i w odpowiednim momencie wybrać jeden z
tamtych kierunków?
- W Borussii nie ma wielkich gwiazd. Łatwiej będzie stamtąd
się wybić. Dla beniaminka wykupienie mnie po roku za 1,5 mln dol. może być
trudne, ale może zauważyć mnie jakiś większy klub. Patrząc na organizację, na
niemieckie boiska, gdzie piłka nie odbija się na nierównościach, to nie
chciałbym już wrócić do polskiej ligi. W naszej ekstraklasie nie ma takich
stadionów, jakie tam mają w trzeciej lidze. Dopiero tam widać, że jesteśmy sto
lat za Murzynami. Przecież Legia jest jednym z najlepiej zorganizowanych
polskich klubów, a z Borussią trudno ją porównywać.
Co takiego świetnego jest w tej
Borussii?
- Tam piłkarz jest najważniejszy. Można być skoncentrowanym
tylko na treningach i meczach. Na nasze zgrupowanie przyjechał prezydent klubu,
później także wiceprezydent. Był specjalny człowiek dbający, by niczego nie
brakowało. Było dwóch magazynierów, każdy wiedział, co ma robić. Organizacja na
niewyobrażalnym poziomie. W Legii jest trochę inaczej. Tu człowiek przychodzi i
zastanawia się, gdzie są buty, czy znajdą się dla niego
spodenki.
A treningi? Ciężkie?
- Byłem z drużyną na zgrupowaniu tylko przez tydzień, ale mogę
wydać opinię, że jednak cięższe niż w Polsce. Trenowaliśmy trzy razy dziennie.
Wstawaliśmy o 7.30, o 7.45 zaczynał się trwający 40 minut bieg. Pół godziny po
jego zakończeniu mieliśmy śniadanie, z kolei pół godziny po nim szliśmy na
siłownię. Po 20 minutach ćwiczeń normalny, trwający 1,5 godz. trening. Następnie
obiad, a wieczorem dwie godziny na boisku. Nie licząc tego porannego biegu,
wszystkie pozostałe ćwiczenia były bardzo ciekawe. I nieważne, czy chodzi o
zabawy z piłkami, czy ciężkie ćwiczenia wytrzymałościowe. Byłem tak zmęczony, że
nawet nie chciało mi się oglądać telewizji.
Czy można te treningi porównać z zajęciami prowadzonymi
przez Dariusza Kubickiego?
- Za tego trenera pracowaliśmy w Legii najciężej. Jego
treningi były najbardziej podobne do tego, co robiliśmy w
Niemczech.
Podobno żalił się Pan, że ani razu nie zagrał tam jeszcze
piłki piętą.
- Początkowo rzeczywiście mi się to nie udawało, ale pod
koniec zgrupowania już parę razy piętą zagrałem. Jednak trzeba było zrobić coś
dla ludzi. Dziwiłem się, że na zwykły trening przyjechał autokar z naszymi
fanami. No i strzeliłem bramkę przewrotką, strzeliłem szczupakiem. To im się
należało. Zaczęto nawet pisać o mnie "Brazylijczyk".
Miał Pan już kontakt z tamtejszymi
dziennikarzami?
- Zorganizowano mi małą konferencję prasową. Polak, który jest
w klubie masażystą, był moim tłumaczem. Prasa chciała już wcześniej spotkać się
ze mną, ale było to niemożliwe, ponieważ nie mówię po
niemiecku.
Padło jakieś pytanie, które Pana
zaskoczyło?
- Zadano mi takie jeszcze na lotnisku tuż po moim przybyciu.
Zapytano, czy to prawda, że dużo strzelam przewrotką. Powiedziano, że gdybym
takiego gola strzelił Bayernowi, natychmiast stałbym się
idolem.
W trzech meczach sparingowych zdobył Pan dziewięć bramek.
Skąd taka skuteczność?
- W dodatku w każdym ze spotkań grałem tylko po 45 minut.
Spotykaliśmy się z amatorami z IV i VI ligi. Tam wszystko jest tak ustawione, że
oni chcąc zagrać z Borussią, muszą zapłacić 40 tysięcy marek. Poza tym za naszym
autokarem jedzie na mecz klubowy sklepik na kółkach. Potem jest rozstawiany
przed stadionem. Tam naprawdę wszystko jest perfekcyjnie zorganizowane. W
meczach z kolei trener w każdej połowie wystawia różne jedenastki rywalizujące
między sobą, która strzeli więcej bramek. To wymusza koncentrację jak przy
okazji gry w europejskich pucharach. Gdy Legia grała sparingi z "kelnerami",
każdy się wygłupiał, kiwał, próbował sam wjechać z piłką do bramki. Rywale ze
trzy razy wychodzili ze swojej połowy. Przez cały czas pressing, pełna
koncentracja. Aż się dziwiłem.
W Polsce tak nie można?
- U nas jest zupełnie inna mentalność. Wzory niemieckie
próbował wprowadzać trener Smuda. Na Zachodzie podczas treningów nie ma miejsca
na zabawę. Trzeba zasuwać, a pożartować można potem. Potem to wychodziło podczas
meczów, gdy często nie trafialiśmy w bramkę. A te mnóstwo goli na początku
pobytu w Borussii bardzo mi pomogło. Od razu koledzy zaczęli mnie inaczej
traktować. Najbliżej jestem ze Słowakiem Igorem Demo. On też niedawno przyszedł
do klubu z PSV Eindhoven. Dogaduję się także z Chorwatem. Atmosfera w ogóle jest
bardzo fajna. Kapitan drużyny Marcel Witeczek zna kilka słów po polsku. Przed
pierwszym treningiem podszedł i obiecał, że pomoże mi w każdej
sytuacji.
Wielu polskich piłkarzy na początku pobytu na Zachodzie
spisuje się znakomicie, a potem przychodzi dołek.
- Może wychodzi właśnie brak koncentracji. Po okresie
niesamowitego sprężenia przychodzi rozluźnienie i gra się
słabiej.
Czeka Pan na mecz z Bayernem?
- Jestem ciekaw, jak to będzie. U nas gra się trzema
napastnikami. Środkowym jest Holender Van Lenz, którego trener bardzo ceni. On
nie musi martwić się o miejsce w składzie. Są więc jeszcze dwa miejsca, a w
zespole jest dziesięciu napastników. Do tej pory z Holendrem nie graliśmy razem,
występowaliśmy w różnych połowach. Ja w sparingach strzeliłem dziewięć goli, a
on chyba osiem. Być może będę próbowany jako boczny napastnik. Van Lenz ma ponad
190 cm wzrostu, wiele piłek przetrzymuje, sporo bramek zdobywa głową. Typowy
środkowy napastnik.
Żal odchodzić z Legii?
- Bardzo się cieszyłem, kiedy do niej trafiłem. To chyba
marzenie każdego polskiego piłkarza. Przeżywałem w tym klubie wzloty i upadki,
ale pamiętam głównie dobre rzeczy. W pierwszym sezonie, gdy po kilku kolejkach
odszedł Wojtek Kowalczyk, trener Janas postawił na mnie i grałem prawie we
wszystkich spotkaniach. Zdobyliśmy mistrzostwo. Debiutując w meczu o
Superpuchar, od razu strzeliłem bramkę. Potem Legia jeszcze raz sięgnęła po
tytuł, po dwa razy zdobyliśmy Puchar i Superpuchar. We wszystkich rozgrywkach
strzeliłem dla tego zespołu chyba z 70 bramek.
Nie bał się Pan przenosić z Wybrzeża do
stolicy?
- Oczywiście, że się bałem. Polską ligą wtedy za bardzo się
nie interesowałem. Oczywiście wiedziałem, że są takie kluby jak Legia czy Górnik
i że chciałbym w nich kiedyś zagrać, ale rozgrywek nie śledziłem. Panu
Romanowskiemu polecił mnie trener Mirosław Jabłoński, u którego występowałem w
reprezentacji juniorów. W tym czasie wchodziłem do drugoligowego zespołu Lechii
Gdańsk, ale tam grałem ogony. Było ciężko, tym bardziej że nazwa Pogoń
Konstancin już zupełnie mi nic nie mówiła. Bałem się, że to jakiś przekręt.
Postanowiłem jednak zaryzykować. My, przybysze, początkowo czuliśmy się jak na
koloniach. Podczas pierwszego okresu przygotowawczego z seniorami czułem się
trochę dziwnie. Występy w drugoligowym Hutniku Warszawa pokazały jednak, że może
w przyszłości będę w stanie coś w tej piłce osiągnąć. Strzeliłem sześć bramek,
na mecze przychodził trener Janas, który stwierdził, że chce mnie w Legii.
Pojechałem z nią na obóz i pokazałem się z dobrej strony.
Co mógłby Pan powiedzieć na temat Pawła
Janasa?
- Na pewno dobry fachowiec. Na początku na mnie nie stawiał,
ale miałem dopiero 18 lat, więc to zrozumiałe. Strzeliłem w pierwszym sezonie
tylko cztery bramki, a w obliczu Ligi Mistrzów drużyna potrzebowała wzmocnień.
To trener Janas zbudował tamtą drużynę, to on mówił, jakich piłkarzy trzeba
kupować. I niesprawiedliwe były twierdzenia, że Legię wtedy mogłaby poprowadzić
czyjaś teściowa.
Jak układały się stosunki na linii młodzi -
starzy?
- Wiadomo, że tacy Leszek Pisz czy Zbigniew Mandziejewicz to
bardzo dobrzy piłkarze. Ja byłem najmłodszy, zjawili się Igor Kozioł, Grzesiek
Szamotulski i Piotrek Mosór. Już jako nie najmłodszy, ale jako nowy był
traktowany Jacek Bednarz. Często kłóciliśmy się ze "starymi". Największa kłótnia
wybuchła podczas zgrupowania we Włoszech. Oni tworzyli wokół siebie barierę
ochronną, my nie mieliśmy właściwie nic do powiedzenia. Chcieliśmy, aby zaczęli
nas traktować jak ludzi. Teraz każdy junior przychodzący do Legii może pogadać
sobie z bardziej doświadczonymi graczami. Kiedyś inaczej bywało. W trakcie
jednego z treningów bardzo mocno się pokopaliśmy. Wieczorem zaprosili nas do
pokoju. Umówiliśmy się, że wszyscy mamy jeden cel i od tej pory atmosfera
znacznie się poprawiła.
Co sądzi Pan o Leszku Piszu? Jacek Bednarz kiedyś powiedział
o nim: "Wielki talent, ale straszny minimalista".
- Miał niesamowite podania i strzały. Sam rozstrzygał mecze.
Przegrywaliśmy 0:2, a wystarczały dwa jego rzuty wolne i robił się remis. Gdy
jednak grał w reprezentacji właściwie był niewidoczny. Coś mu nie pozwalało
pokazać pełni umiejętności. Zawodnikiem tak podającym jest dzisiaj Mariusz
Piekarski. Nie może się rozwinąć, bo wciąż przeszkadzają mu
kontuzje.
Przez pół roku był Pan zawodnikiem ŁKS.
- W Legii nie brakowało rywalizacji. Grali bardziej
doświadczeni, więc chętnie przeprowadziłem się do Łodzi. Po powrocie szanse już
dostawałem i w meczu z Lechią strzeliłem trzy bramki.
Mówi się o Panu jako o piłkarzu
nierównym.
- W przeszłości często zdarzały mi się wahania formy, ale w
tym sezonie w każdym meczu potrafiłem czymś się wyróżnić. Jak coś mi się nie
udawało, to brałem piłkę i próbowałem jeszcze raz. Nie bałem się
odpowiedzialności. Chyba dojrzałem. Było kilka takich spotkań, że dochodziłem do
sytuacji bramkowych nie dlatego, że koledzy mi podawali, tylko gdy sam
wywalczyłem piłkę.
W przeszłości Legia nie zawsze miewała "bombowy"
skład.
- Za trenera Jabłońskiego było 13 zawodników na
pierwszoligowym poziomie. Wielu skazywało nas na degradację. W zespole
wytworzyła się świetna atmosfera. Każdy poczuł, że bardzo wiele od niego zależy.
Z przyjemnością przychodziliśmy do szatni, po meczach siedzieliśmy przy piwku,
chodziliśmy wspólnie na kolacje. Pamiętam, że gdy w meczu z Rakowem
remisowaliśmy 1:1 i Jacek Zieliński w ostatniej minucie strzelił zwycięską
bramkę, na stadionie była taka wrzawa, jakbyśmy zdobyli mistrzostwo. Trener nam
ufał, my jemu. Nie potrzebowaliśmy żadnych wzmocnień. Gdybyśmy wtedy nie
przegrali tego słynnego meczu z Widzewem, to jestem pewien, że on do dzisiaj
prowadziłby Legię i byłby najlepszym trenerem w Polsce. Jak już za dobrze nam
nie szło, to czasem potrafiliśmy wydrzeć się na trenera. To jednak nie my
zwalniamy szkoleniowców, tylko prezesi. Podjęto pochopną decyzję. A to 2:3 z
Widzewem to było naprawdę straszne przeżycie. Na stadionie siedziała cała moja
rodzina. Po ostatnim gwizdku nie miałem siły wyjść z szatni. Jak już wyszedłem,
to pojechałem do domu się napić. I nachlałem się jak świnia. Płakałem jak
dziecko. Jeszcze przez cały miesiąc, gdy byłem na wczasach, nie mogłem pogodzić
się z tamtą porażką, tym bardziej że gdy trener pod koniec spotkania zdejmował
mnie z boiska, byłem jeszcze mistrzem Polski. Czegoś takiego nigdy już nie
przeżyję.
Czy najlepszy mecz Legii za Pańskiej kadencji to ten wygrany
2:0 z Panathinaikosem?
- To nie było jakieś nadzwyczajne spotkanie. Za najlepsze
uznaje się je ze względu na dramaturgię. Strzeliłem bramkę, a w ostatnich
sekundach po moim podaniu Czarek Kucharski zdobył gola decydującego o naszym
awansie. Mam ten mecz nagrany. Czasem sobie oglądam.
Dlaczego Legia od tak dawna nie może zdobyć
mistrzostwa?
Z różnych względów. Zawsze była zła atmosfera. Na przykład
prezes nie lubił dyrektora i robił mu na złość. Nie można też po dobrym sezonie
wyrzucać trenera tylko dlatego, że miał inne zdanie. Stefan Białas stworzył
naprawdę dobry zespół, bardzo dobrze z nim się rozumieliśmy. Miał twardą rękę,
ale po zajęciach można było z nim normalnie porozmawiać. Poza tym pieniądze szły
na graczy, którzy potem nie mogli zmieścić się w rezerwach. Gdyby przyjęto inną
politykę, mógłby powstać naprawdę dobry zespół. W Wiśle zawodników dobiera się
według koncepcji trenera. Nie jest tak, że zgłasza się zapotrzebowanie na
jednego, a potem przychodzi inny. Potem trener nagle ma dziesięciu zawodników na
lewą stronę boiska, a na prawą nie ma żadnego. W Legii zawsze były pieniądze,
tylko każdy chciał je dla siebie. Ilu tu pracowało dyrektorów? Połowa z nich nic
nie robiła. Gdyby postawiono na jednego trenera, a nie ciągle robiono zmiany, to
efekty też byłyby inne. No i postawa rywali. Na Legię każdy spręża się
niesamowicie, a potem następne trzy mecze ze słabymi przeciwnikami łatwo
przegrywa.
Zawsze mówiło się, że Marcin Mięciel lubi rozrywkowy tryb
życia.
- Rzeczywiście. na początku często odwiedzałem dyskoteki, ale
przynajmniej od czterech czy pięciu lat robię wszystko dla podtrzymania formy.
Dodatkowo zapisałem się na siłownię, biegam na Ursynowie. Piłka jest
najważniejsza, oczywiście oprócz narzeczonej. Nie zawsze jednak wszystko
wychodzi. Nie może być tak, że najpierw nie daje się popracować trenerowi
Smudzie do końca sezonu, a potem przychodzi następca i tak nam do..., że w ogóle
nie mamy szybkości. A następnie przyjeżdża GKS i nas
obiegają.
Czy Legia to najlepsze w Polsce miejsce do grania w
piłkę?
- Na pewno jedno z najlepszych. Od stadionu, poprzez
publiczność, a na organizacji kończąc.
Czego potrzeba drużynie Legii?
- Trenera o twardej ręce, który umiałby posterować zespołem.
Teraz za dużo mieliśmy luzu, a Smuda umiał nas wziąć w karby, chociaż zrobił się
za bardzo nerwowy i nierozważnymi wypowiedziami narobił sobie wrogów. Poza tym
kibice. Oni potrafili stworzyć taką atmosferę, że inne zespoły bały się grać na
naszym stadionie. W tym sezonie tego zabrakło. To my baliśmy się grać, a rywale
czuli się fantastycznie. Gwizdać na nas mogą po meczu, a nie w jego trakcie.
Potrzeba też graczy z mocną psychiką.
Od jak dawna przestał Pan uczyć się czegoś nowego w polskiej
lidze?
- W Legii czułem się bardzo dobrze. Czułem się wyróżniającym
graczem, gazety zawsze dużo o mnie pisały. A ja potrzebuję spokoju. W Niemczech
nikt mnie nie zna, muszę dopiero pracować na nazwisko. To mnie
mobilizuje.
Kto przejmie po Panu numer 10?
- To był zawsze mój ulubiony numer. Grałem z nim w
reprezentacji młodzieżowej. Bardzo się cieszyłem, gdy w Legii przejąłem
"dziesiątkę" po Wojtku Kowalczyku. Może teraz wróci do niego? W Borussii na
razie dostałem numer 26.
Wyjechać chciał Pan od bardzo dawna. Jak to się stało, że
wreszcie się udało?
- Opowiedziałem o moich zamiarach panom Kołakowskiemu i
Starzyńskiemu, którzy współpracują z niemieckim menedżerem Peterem Felkiem.
Powiedzieli, że właśnie wchodzą na rynek i załatwią mi klub. Sześć osób oglądało
mnie w sześciu meczach i wreszcie się udało. Wyjechałem.
pięciu lat robię wszystko dla podtrzymania formy. Dodatkowo zapisałem się na
siłownię, biegam na Ursynowie. Piłka jest dla mnie najważniejsza - mówi Marcin
Mięciel, który po siedmiu latach gry w Legii przez najbliższy rok będzie
występować w Borussii Moenchengladbach, beniaminku Bundesligi
Robert Błoński: Po siedmiu latach gry w Legii nareszcie
pozwolono Panu wyjechać za granicę. Zadowolony?
Marcin Mięciel: Na pewno. Na razie zostałem do Borussii
Moenchengladbach wypożyczony na rok, ale mam nadzieję, że to tylko początek.
Wokół mnie zawsze kręciło się wielu menedżerów, jednak transferu nigdy nie
udawało się sfinalizować. Albo Legia chciała za mnie zbyt wielkie pieniądze,
albo w grę wchodziły jakieś rozliczenia z panem Romanowskim i zostawałem w
Warszawie.
Legia musiała oddać Januszowi Romanowskiemu 450 tysięcy
dolarów w przypadku, gdyby sprzedała Pana do zagranicznego
klubu.
- Coś takiego było. Dokładnie nie wiem, to nie moja sprawa.
Ale to dziwne, że pieniędzy nie dostanie klub, w którym występowałem przez
siedem sezonów, a trafią one do kogoś innego.
Czy Bundesliga jest szczytem marzeń?
- Miałem też inne propozycje, ale koniecznie chciałem grać w
dobrej lidze, a liga niemiecka ma bardzo dobrą renomę. Dostałem znacznie
bardziej korzystną pod względem finansowym ofertę z Izraela. Więcej proponowali
także Grecy. Liczył się jednak aspekt sportowy, dlatego nawet się nie
zastanawiałem. Zawsze o takiej ofercie marzyłem.
Futbol niemiecki uważa się przede wszystkim za siłowy.
Bardziej techniczną piłkę gra się w Hiszpanii, Francji, we Włoszech. Czy nie
lepiej było jeszcze trochę poczekać i w odpowiednim momencie wybrać jeden z
tamtych kierunków?
- W Borussii nie ma wielkich gwiazd. Łatwiej będzie stamtąd
się wybić. Dla beniaminka wykupienie mnie po roku za 1,5 mln dol. może być
trudne, ale może zauważyć mnie jakiś większy klub. Patrząc na organizację, na
niemieckie boiska, gdzie piłka nie odbija się na nierównościach, to nie
chciałbym już wrócić do polskiej ligi. W naszej ekstraklasie nie ma takich
stadionów, jakie tam mają w trzeciej lidze. Dopiero tam widać, że jesteśmy sto
lat za Murzynami. Przecież Legia jest jednym z najlepiej zorganizowanych
polskich klubów, a z Borussią trudno ją porównywać.
Co takiego świetnego jest w tej
Borussii?
- Tam piłkarz jest najważniejszy. Można być skoncentrowanym
tylko na treningach i meczach. Na nasze zgrupowanie przyjechał prezydent klubu,
później także wiceprezydent. Był specjalny człowiek dbający, by niczego nie
brakowało. Było dwóch magazynierów, każdy wiedział, co ma robić. Organizacja na
niewyobrażalnym poziomie. W Legii jest trochę inaczej. Tu człowiek przychodzi i
zastanawia się, gdzie są buty, czy znajdą się dla niego
spodenki.
A treningi? Ciężkie?
- Byłem z drużyną na zgrupowaniu tylko przez tydzień, ale mogę
wydać opinię, że jednak cięższe niż w Polsce. Trenowaliśmy trzy razy dziennie.
Wstawaliśmy o 7.30, o 7.45 zaczynał się trwający 40 minut bieg. Pół godziny po
jego zakończeniu mieliśmy śniadanie, z kolei pół godziny po nim szliśmy na
siłownię. Po 20 minutach ćwiczeń normalny, trwający 1,5 godz. trening. Następnie
obiad, a wieczorem dwie godziny na boisku. Nie licząc tego porannego biegu,
wszystkie pozostałe ćwiczenia były bardzo ciekawe. I nieważne, czy chodzi o
zabawy z piłkami, czy ciężkie ćwiczenia wytrzymałościowe. Byłem tak zmęczony, że
nawet nie chciało mi się oglądać telewizji.
Czy można te treningi porównać z zajęciami prowadzonymi
przez Dariusza Kubickiego?
- Za tego trenera pracowaliśmy w Legii najciężej. Jego
treningi były najbardziej podobne do tego, co robiliśmy w
Niemczech.
Podobno żalił się Pan, że ani razu nie zagrał tam jeszcze
piłki piętą.
- Początkowo rzeczywiście mi się to nie udawało, ale pod
koniec zgrupowania już parę razy piętą zagrałem. Jednak trzeba było zrobić coś
dla ludzi. Dziwiłem się, że na zwykły trening przyjechał autokar z naszymi
fanami. No i strzeliłem bramkę przewrotką, strzeliłem szczupakiem. To im się
należało. Zaczęto nawet pisać o mnie "Brazylijczyk".
Miał Pan już kontakt z tamtejszymi
dziennikarzami?
- Zorganizowano mi małą konferencję prasową. Polak, który jest
w klubie masażystą, był moim tłumaczem. Prasa chciała już wcześniej spotkać się
ze mną, ale było to niemożliwe, ponieważ nie mówię po
niemiecku.
Padło jakieś pytanie, które Pana
zaskoczyło?
- Zadano mi takie jeszcze na lotnisku tuż po moim przybyciu.
Zapytano, czy to prawda, że dużo strzelam przewrotką. Powiedziano, że gdybym
takiego gola strzelił Bayernowi, natychmiast stałbym się
idolem.
W trzech meczach sparingowych zdobył Pan dziewięć bramek.
Skąd taka skuteczność?
- W dodatku w każdym ze spotkań grałem tylko po 45 minut.
Spotykaliśmy się z amatorami z IV i VI ligi. Tam wszystko jest tak ustawione, że
oni chcąc zagrać z Borussią, muszą zapłacić 40 tysięcy marek. Poza tym za naszym
autokarem jedzie na mecz klubowy sklepik na kółkach. Potem jest rozstawiany
przed stadionem. Tam naprawdę wszystko jest perfekcyjnie zorganizowane. W
meczach z kolei trener w każdej połowie wystawia różne jedenastki rywalizujące
między sobą, która strzeli więcej bramek. To wymusza koncentrację jak przy
okazji gry w europejskich pucharach. Gdy Legia grała sparingi z "kelnerami",
każdy się wygłupiał, kiwał, próbował sam wjechać z piłką do bramki. Rywale ze
trzy razy wychodzili ze swojej połowy. Przez cały czas pressing, pełna
koncentracja. Aż się dziwiłem.
W Polsce tak nie można?
- U nas jest zupełnie inna mentalność. Wzory niemieckie
próbował wprowadzać trener Smuda. Na Zachodzie podczas treningów nie ma miejsca
na zabawę. Trzeba zasuwać, a pożartować można potem. Potem to wychodziło podczas
meczów, gdy często nie trafialiśmy w bramkę. A te mnóstwo goli na początku
pobytu w Borussii bardzo mi pomogło. Od razu koledzy zaczęli mnie inaczej
traktować. Najbliżej jestem ze Słowakiem Igorem Demo. On też niedawno przyszedł
do klubu z PSV Eindhoven. Dogaduję się także z Chorwatem. Atmosfera w ogóle jest
bardzo fajna. Kapitan drużyny Marcel Witeczek zna kilka słów po polsku. Przed
pierwszym treningiem podszedł i obiecał, że pomoże mi w każdej
sytuacji.
Wielu polskich piłkarzy na początku pobytu na Zachodzie
spisuje się znakomicie, a potem przychodzi dołek.
- Może wychodzi właśnie brak koncentracji. Po okresie
niesamowitego sprężenia przychodzi rozluźnienie i gra się
słabiej.
Czeka Pan na mecz z Bayernem?
- Jestem ciekaw, jak to będzie. U nas gra się trzema
napastnikami. Środkowym jest Holender Van Lenz, którego trener bardzo ceni. On
nie musi martwić się o miejsce w składzie. Są więc jeszcze dwa miejsca, a w
zespole jest dziesięciu napastników. Do tej pory z Holendrem nie graliśmy razem,
występowaliśmy w różnych połowach. Ja w sparingach strzeliłem dziewięć goli, a
on chyba osiem. Być może będę próbowany jako boczny napastnik. Van Lenz ma ponad
190 cm wzrostu, wiele piłek przetrzymuje, sporo bramek zdobywa głową. Typowy
środkowy napastnik.
Żal odchodzić z Legii?
- Bardzo się cieszyłem, kiedy do niej trafiłem. To chyba
marzenie każdego polskiego piłkarza. Przeżywałem w tym klubie wzloty i upadki,
ale pamiętam głównie dobre rzeczy. W pierwszym sezonie, gdy po kilku kolejkach
odszedł Wojtek Kowalczyk, trener Janas postawił na mnie i grałem prawie we
wszystkich spotkaniach. Zdobyliśmy mistrzostwo. Debiutując w meczu o
Superpuchar, od razu strzeliłem bramkę. Potem Legia jeszcze raz sięgnęła po
tytuł, po dwa razy zdobyliśmy Puchar i Superpuchar. We wszystkich rozgrywkach
strzeliłem dla tego zespołu chyba z 70 bramek.
Nie bał się Pan przenosić z Wybrzeża do
stolicy?
- Oczywiście, że się bałem. Polską ligą wtedy za bardzo się
nie interesowałem. Oczywiście wiedziałem, że są takie kluby jak Legia czy Górnik
i że chciałbym w nich kiedyś zagrać, ale rozgrywek nie śledziłem. Panu
Romanowskiemu polecił mnie trener Mirosław Jabłoński, u którego występowałem w
reprezentacji juniorów. W tym czasie wchodziłem do drugoligowego zespołu Lechii
Gdańsk, ale tam grałem ogony. Było ciężko, tym bardziej że nazwa Pogoń
Konstancin już zupełnie mi nic nie mówiła. Bałem się, że to jakiś przekręt.
Postanowiłem jednak zaryzykować. My, przybysze, początkowo czuliśmy się jak na
koloniach. Podczas pierwszego okresu przygotowawczego z seniorami czułem się
trochę dziwnie. Występy w drugoligowym Hutniku Warszawa pokazały jednak, że może
w przyszłości będę w stanie coś w tej piłce osiągnąć. Strzeliłem sześć bramek,
na mecze przychodził trener Janas, który stwierdził, że chce mnie w Legii.
Pojechałem z nią na obóz i pokazałem się z dobrej strony.
Co mógłby Pan powiedzieć na temat Pawła
Janasa?
- Na pewno dobry fachowiec. Na początku na mnie nie stawiał,
ale miałem dopiero 18 lat, więc to zrozumiałe. Strzeliłem w pierwszym sezonie
tylko cztery bramki, a w obliczu Ligi Mistrzów drużyna potrzebowała wzmocnień.
To trener Janas zbudował tamtą drużynę, to on mówił, jakich piłkarzy trzeba
kupować. I niesprawiedliwe były twierdzenia, że Legię wtedy mogłaby poprowadzić
czyjaś teściowa.
Jak układały się stosunki na linii młodzi -
starzy?
- Wiadomo, że tacy Leszek Pisz czy Zbigniew Mandziejewicz to
bardzo dobrzy piłkarze. Ja byłem najmłodszy, zjawili się Igor Kozioł, Grzesiek
Szamotulski i Piotrek Mosór. Już jako nie najmłodszy, ale jako nowy był
traktowany Jacek Bednarz. Często kłóciliśmy się ze "starymi". Największa kłótnia
wybuchła podczas zgrupowania we Włoszech. Oni tworzyli wokół siebie barierę
ochronną, my nie mieliśmy właściwie nic do powiedzenia. Chcieliśmy, aby zaczęli
nas traktować jak ludzi. Teraz każdy junior przychodzący do Legii może pogadać
sobie z bardziej doświadczonymi graczami. Kiedyś inaczej bywało. W trakcie
jednego z treningów bardzo mocno się pokopaliśmy. Wieczorem zaprosili nas do
pokoju. Umówiliśmy się, że wszyscy mamy jeden cel i od tej pory atmosfera
znacznie się poprawiła.
Co sądzi Pan o Leszku Piszu? Jacek Bednarz kiedyś powiedział
o nim: "Wielki talent, ale straszny minimalista".
- Miał niesamowite podania i strzały. Sam rozstrzygał mecze.
Przegrywaliśmy 0:2, a wystarczały dwa jego rzuty wolne i robił się remis. Gdy
jednak grał w reprezentacji właściwie był niewidoczny. Coś mu nie pozwalało
pokazać pełni umiejętności. Zawodnikiem tak podającym jest dzisiaj Mariusz
Piekarski. Nie może się rozwinąć, bo wciąż przeszkadzają mu
kontuzje.
Przez pół roku był Pan zawodnikiem ŁKS.
- W Legii nie brakowało rywalizacji. Grali bardziej
doświadczeni, więc chętnie przeprowadziłem się do Łodzi. Po powrocie szanse już
dostawałem i w meczu z Lechią strzeliłem trzy bramki.
Mówi się o Panu jako o piłkarzu
nierównym.
- W przeszłości często zdarzały mi się wahania formy, ale w
tym sezonie w każdym meczu potrafiłem czymś się wyróżnić. Jak coś mi się nie
udawało, to brałem piłkę i próbowałem jeszcze raz. Nie bałem się
odpowiedzialności. Chyba dojrzałem. Było kilka takich spotkań, że dochodziłem do
sytuacji bramkowych nie dlatego, że koledzy mi podawali, tylko gdy sam
wywalczyłem piłkę.
W przeszłości Legia nie zawsze miewała "bombowy"
skład.
- Za trenera Jabłońskiego było 13 zawodników na
pierwszoligowym poziomie. Wielu skazywało nas na degradację. W zespole
wytworzyła się świetna atmosfera. Każdy poczuł, że bardzo wiele od niego zależy.
Z przyjemnością przychodziliśmy do szatni, po meczach siedzieliśmy przy piwku,
chodziliśmy wspólnie na kolacje. Pamiętam, że gdy w meczu z Rakowem
remisowaliśmy 1:1 i Jacek Zieliński w ostatniej minucie strzelił zwycięską
bramkę, na stadionie była taka wrzawa, jakbyśmy zdobyli mistrzostwo. Trener nam
ufał, my jemu. Nie potrzebowaliśmy żadnych wzmocnień. Gdybyśmy wtedy nie
przegrali tego słynnego meczu z Widzewem, to jestem pewien, że on do dzisiaj
prowadziłby Legię i byłby najlepszym trenerem w Polsce. Jak już za dobrze nam
nie szło, to czasem potrafiliśmy wydrzeć się na trenera. To jednak nie my
zwalniamy szkoleniowców, tylko prezesi. Podjęto pochopną decyzję. A to 2:3 z
Widzewem to było naprawdę straszne przeżycie. Na stadionie siedziała cała moja
rodzina. Po ostatnim gwizdku nie miałem siły wyjść z szatni. Jak już wyszedłem,
to pojechałem do domu się napić. I nachlałem się jak świnia. Płakałem jak
dziecko. Jeszcze przez cały miesiąc, gdy byłem na wczasach, nie mogłem pogodzić
się z tamtą porażką, tym bardziej że gdy trener pod koniec spotkania zdejmował
mnie z boiska, byłem jeszcze mistrzem Polski. Czegoś takiego nigdy już nie
przeżyję.
Czy najlepszy mecz Legii za Pańskiej kadencji to ten wygrany
2:0 z Panathinaikosem?
- To nie było jakieś nadzwyczajne spotkanie. Za najlepsze
uznaje się je ze względu na dramaturgię. Strzeliłem bramkę, a w ostatnich
sekundach po moim podaniu Czarek Kucharski zdobył gola decydującego o naszym
awansie. Mam ten mecz nagrany. Czasem sobie oglądam.
Dlaczego Legia od tak dawna nie może zdobyć
mistrzostwa?
Z różnych względów. Zawsze była zła atmosfera. Na przykład
prezes nie lubił dyrektora i robił mu na złość. Nie można też po dobrym sezonie
wyrzucać trenera tylko dlatego, że miał inne zdanie. Stefan Białas stworzył
naprawdę dobry zespół, bardzo dobrze z nim się rozumieliśmy. Miał twardą rękę,
ale po zajęciach można było z nim normalnie porozmawiać. Poza tym pieniądze szły
na graczy, którzy potem nie mogli zmieścić się w rezerwach. Gdyby przyjęto inną
politykę, mógłby powstać naprawdę dobry zespół. W Wiśle zawodników dobiera się
według koncepcji trenera. Nie jest tak, że zgłasza się zapotrzebowanie na
jednego, a potem przychodzi inny. Potem trener nagle ma dziesięciu zawodników na
lewą stronę boiska, a na prawą nie ma żadnego. W Legii zawsze były pieniądze,
tylko każdy chciał je dla siebie. Ilu tu pracowało dyrektorów? Połowa z nich nic
nie robiła. Gdyby postawiono na jednego trenera, a nie ciągle robiono zmiany, to
efekty też byłyby inne. No i postawa rywali. Na Legię każdy spręża się
niesamowicie, a potem następne trzy mecze ze słabymi przeciwnikami łatwo
przegrywa.
Zawsze mówiło się, że Marcin Mięciel lubi rozrywkowy tryb
życia.
- Rzeczywiście. na początku często odwiedzałem dyskoteki, ale
przynajmniej od czterech czy pięciu lat robię wszystko dla podtrzymania formy.
Dodatkowo zapisałem się na siłownię, biegam na Ursynowie. Piłka jest
najważniejsza, oczywiście oprócz narzeczonej. Nie zawsze jednak wszystko
wychodzi. Nie może być tak, że najpierw nie daje się popracować trenerowi
Smudzie do końca sezonu, a potem przychodzi następca i tak nam do..., że w ogóle
nie mamy szybkości. A następnie przyjeżdża GKS i nas
obiegają.
Czy Legia to najlepsze w Polsce miejsce do grania w
piłkę?
- Na pewno jedno z najlepszych. Od stadionu, poprzez
publiczność, a na organizacji kończąc.
Czego potrzeba drużynie Legii?
- Trenera o twardej ręce, który umiałby posterować zespołem.
Teraz za dużo mieliśmy luzu, a Smuda umiał nas wziąć w karby, chociaż zrobił się
za bardzo nerwowy i nierozważnymi wypowiedziami narobił sobie wrogów. Poza tym
kibice. Oni potrafili stworzyć taką atmosferę, że inne zespoły bały się grać na
naszym stadionie. W tym sezonie tego zabrakło. To my baliśmy się grać, a rywale
czuli się fantastycznie. Gwizdać na nas mogą po meczu, a nie w jego trakcie.
Potrzeba też graczy z mocną psychiką.
Od jak dawna przestał Pan uczyć się czegoś nowego w polskiej
lidze?
- W Legii czułem się bardzo dobrze. Czułem się wyróżniającym
graczem, gazety zawsze dużo o mnie pisały. A ja potrzebuję spokoju. W Niemczech
nikt mnie nie zna, muszę dopiero pracować na nazwisko. To mnie
mobilizuje.
Kto przejmie po Panu numer 10?
- To był zawsze mój ulubiony numer. Grałem z nim w
reprezentacji młodzieżowej. Bardzo się cieszyłem, gdy w Legii przejąłem
"dziesiątkę" po Wojtku Kowalczyku. Może teraz wróci do niego? W Borussii na
razie dostałem numer 26.
Wyjechać chciał Pan od bardzo dawna. Jak to się stało, że
wreszcie się udało?
- Opowiedziałem o moich zamiarach panom Kołakowskiemu i
Starzyńskiemu, którzy współpracują z niemieckim menedżerem Peterem Felkiem.
Powiedzieli, że właśnie wchodzą na rynek i załatwią mi klub. Sześć osób oglądało
mnie w sześciu meczach i wreszcie się udało. Wyjechałem.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.