Stefan Majewski

Stefan Majewski: Nie czuję się zapomnianym piłkarzem Legii

Piotr Stosio, Emil Kopański

Źródło: Legia.Net

14.03.2012 12:30

(akt. 11.12.2018 22:48)

<p>Kontynuujemy cykl rozmów z byłymi piłkarzami Legii. Po Krzysztofie Iwanickim, Stanisławie Sobczyńskim, Macieju Murawskim i Grzegorzu Szamotulskim spotkaliśmy się przy Łazienkowskiej z człowiekiem, który w prawie 160 występach zakładał koszulkę z "eLką". Dzisiaj znany trener, który przez moment prowadził nawet reprezentację Polski. Stefan Majewski - specjalnie dla serwisu Legia.Net.</p>

 Czy czuje się pan zapomniany jako były piłkarz Legii?


– Człowiek pracujący przez cały czas w zawodzie trenera nie musi czuć się zapomniany. Bardzo często bywam na stadionie przy Łazienkowskiej, chociażby z racji pełnionej przeze mnie funkcji trenera młodzieżówki. Moja rola wymaga przecież regularnego jeżdżenia na różne stadiony. A na obiekt Legii przybywam zawsze z wielką przyjemnością.


Jednak nie funkcjonuje pan w mediach jako były piłkarz Legii.


– Panowie, ja mam swój stosunek do mediów. Gdy chcą, zawsze kogoś wykreują. Mi na tym nie zależy. Jak mają ochotę, niech piszą, oby zawsze prawdę.


Zaczynał pan karierę piłkarską w Bydgoszczy. Najpierw była Gwiazda, potem Chemik. Czy pamięta pan swój początek?


– Tak, oczywiście. Każdy z byłych zawodników reprezentacyjnych pamięta, gdzie zaczynał, w jakich klubach grał. Z pewnością wszystkie wywarły na mnie wpływ, pomogły mnie ukształtować.


Nie spotkał się pan chyba od początku ze Zbigniewem Bońkiem? On zaczynał w Bydgoszczy, ale od razu w Zawiszy.


– Poznaliśmy się na boisku! Graliśmy przecież razem w reprezentacji okręgu bydgoskiego. Gwiazda występowała w innej klasie rozgrywkowej niż Zawisza jeśli chodzi o ligę juniorów. Podobnie jak seniorski zespół. Chemik również. Graliśmy razem w reprezentacji spartakiady, później w Pucharze Michałowicza. Potem mieliśmy ze soboą długo do czynienia - chociażby na zgrupowaniach kadry. Na początku dzieliłem pokój z Andrzejem Buncolem, potem z Pawłem Janasem, a na końcu z Zibim. Na mistrzostwach świata w Hiszpanii też mieszkaliśmy razem.


Debiut w ekstraklasie zaliczył pan w Zawiszy.


– Po moim pierwszym sezonie doszło do ciekawej sytuacji. Cztery zespoły z dołu tabeli miały taką samą liczbę punktów. Okazało się, że w małej tabelce najgorszy jest Zawisza, który spadł do drugiej ligi. Miałem propozycje z różnych klubów. Przez ponad dwa miesiące przebywałem i trenowałem w Poznaniu, Chciałem przejść do Kolejorza, bo wcześniej rozpocząłem studia w Poznaniu, ale niestety, działacze klubu z Bydgoszczy nie mogli porozumieć się z Lechem. No i 1 stycznia 1979 roku zostałem zawodnikiem Legii. Co ciekawe, zagrałem nawet mecz w kadrze, nie grając wówczas w ogóle w drużynie klubowej.



A co pan studiował?


– Wychowanie fizyczne. Nie dokończyłem studiów z bardzo prozaicznych pobudek. Grałem w lidze, w reprezentacji, szybko założyłem rodzinę. Na naukę zabrakło po prostu czasu.


Czy fakt, że Zawisza był klubem wojskowym pomógł w osiągnięciu porozumienia z Legią?


– Na pewno. Dobrze znałem się z generałem Barańskim, który później także trafił do Warszawy. Kluby szybko się dogadały.


Jak pan wspomina początki w stołecznym zespole?


– Przez pół roku mieszkałem wspólnie z Pawłem Janasem w jednym pokoju. Spaliśmy pod kocami, w mini hotelu, który znajdował się pod kortami Legii. Miałem wymarzony debiut. Strzeliłem dwa gole, więc lepiej być nie mogło. W ogóle zawsze miałem szczęście do debiutów. W kadrze zagrałem po raz pierwszy z Finlandią. Wygraliśmy 1:0 po moim trafieniu. Sympatycznie więc bywało z tymi premierowymi spotkaniami.


Złośliwi mówią, że był to najlepszy mecz Stefana Majewskiego w Legii.


– Lepiej niech popatrzą na okres, w którym grałem przy Łazienkowskiej, przez jakiś czas byłem nawet kapitanem drużyny. Zresztą nie przywiązuję wagi do zdań złośliwych. Jeżeli tak mówią…


– … Kawa jest niezdrowa! Polecam zieloną herbatę. A nawet piwa lepiej się napić – po kilku minutach rozmowy podchodzi do naszego stolika Michał Żewłakow, wita się serdecznie z trenerem.


– Z byłymi zawodnikami zawsze można pożartować. Znamy się dobrze z Michałem i wiem, że się nie obrazi.


Gdy został pan trenerem Polonii, bracia Żewłakowowie byli w drużynie seniorów.


– Tak, spotkaliśmy, gdy trafiłem do klubu z Konwiktorskiej po raz pierwszy, czyli w 1993 roku. Wtedy chcieli zrezygnować z grania w piłkę, a ja ich od tego pomysłu odciągnąłem. I dobrze zrobili. Kariery jak na polskie warunki zrobili duże, ale i włożyli w nie sporo pracy. A wracając do wcześniejszego pytania, złośliwy niech sobie mówią. Rozegrałem dla Legii prawie 160 spotkań. Wtedy grało się tylko trzydzieści spotkań w ciągu sezonu. Przez ostatni rok byłem nawet kapitanem. Niech złośliwi wezmą powyższe fakty pod uwagę.


Jaki okres w Legii najmilej pan wspomina?


– Rok 1982, zaraz po mistrzostwach świata w Hiszpanii. Legia nie mogła jednak wejść na początku lat osiemdziesiątych na najwyższy poziom, zdobyć mistrzostwa Polski. Najlepiej za moich czasów, klub z Łazienkowskiej grał, gdy odchodziłem, czyli w 1984 roku. Zresztą, warunkiem dopuszczenia mojego transferu zagranicznego była pierwsza pozycja Legii po rundzie jesiennej, nawet pomimo że wcześniej podpisałem kontrakt z FC Kaiserslautern. A złośliwym jeszcze powiem, że mój udział w zajęciu pierwszego miejsca po pierwszej rundzie też nie był znikomy. Mieliśmy wtedy fajny zespół, tworzyliśmy zgrany kolektyw. Zresztą, to ja namówiłem Andrzeja Buncola do przyjścia do Legii. Na zgrupowaniach kadry pytał o wszystko, miał wątpliwości, bo w końcu pochodził ze Śląska. Zagwarantowałem mu, że wszystko będzie, jak należy. Pewnie później nie żałował, że trafił na Łazienkowską.


W momencie, gdy pan odchodził, w drużynie – oprócz Stefana Majewskiego, byli chociażby Dariuszowie Wdowczyk i Kubicki, Jacek Kazimierski, Paweł Janas, Zbigniew Kaczmarek, Andrzej Buncol. Wszyscy zostali później trenerami. To przypadek?


– Mieliśmy fajną atmosferę. Gdy odchodziłem, spotkaliśmy się całą drużyną z żonami. Darek Wdowczyk powiedział wtedy pół żartem-pół serio: – Kur…, nareszcie będziemy mieć trochę spokoju na boisku! W futbolu wszystko opiera się na organizacji gry, kiedyś obroną też ktoś musiał kierować. Miałem swój sposób na to, który był akceptowany, ale też trzeba pamiętać, iż osiągaliśmy dobre wyniki.


Z uwagi na fakt, że wielu z was zostało trenerami, każdy chyba miał w szatni coś do powiedzenia.


– Nie, a to dlatego, że świadomość trenerska nie kształtuje się jeszcze, gdy gra się czynnie w piłkę. No może w końcówce kariery. Pamiętam, gdy trafiłem do Legii. Bardzo pomógł mi wtedy Lesław Ćmikiewicz – wybitna postać polskiego futbolu i kolejny trener z podanego grona, do którego można zaliczyć też Ryśka Milewskiego. Kontakt z Leszkiem i jego rodziną po dziś dzień mam bardzo dobry. Często wspominamy stare czasy.


Brak mistrzostwa Polski jest chyba bolesny. Legia dysponowała wówczas mocnym składem.


– Chyba każdy piłkarz chciałby zapisać w piłkarskim CV różnorakie tytuły. Rywale też mieli wtedy mocne zespoły, a warto pamiętać, że zdobyliśmy dwukrotnie Puchar Polski.


Mówiliśmy o dobrym okresie w Legii to teraz czas na słaby.


– Po przyjściu do klubu. Gdy przyszedłem z Zawiszy, okazało się, że w Warszawie gra 18 reprezentantów w różnych kategoriach wiekowych. Przebicie się do klubu nie było łatwe, konkurencja była spora. Zdrowa rywalizacja zawsze jednak podnosi poziom.


Kiedy po raz pierwszy pomyślał pan o potencjalnej karierze szkoleniowej?


– Już będąc w Legii, robiłem sobie notatki z treningów, które mi się podobały, ale też z takich, które były słabe i których nie chciałbym nigdy prowadzić.


A jakie panu się nie podobały?


– Nie chcę uderzać w byłych szkoleniowców, więc nie odpowiem. Negatywów było zdecydowanie mniej. Po transferze do Kaiserslautern już wiedziałem, że zostanę kiedyś trenerem i prowadziłem szczegółowe zapiski. Robiłem sobie ściągi z niemal każdego treningu.


Jak bardzo zajęcia w Niemczech się różniły?


– Przeskok był ogromny. Wbrew temu co sądzono, Polacy byli lepiej przygotowani pod względem fizycznym. Treningi w Niemczech były natomiast znacznie krótsze, ale bardziej intensywne, co oczywiście w początkowej fazie przed adaptacją sprawiało mi trudności.


A różnica w poziomie sportowym Bundesligi z ekstraklasą?


– Na pewno była duża. Jeżeli weźmiemy pod uwagę niemieckie kluby klasy Bayernu Monachium, to widać jak bardzo liczyły i liczą się do tej pory w Europie.


Różnice sportowe kiedyś były chyba mniejsze niż obecnie.


– Dyskutowałbym nad tą tezą. Bundesliga zawsze należała do silnych lig. Poza tym, nie czarujmy się, ja wyjeżdżałem jako pierwszy zawodnik z Polski, który oficjalnie mógł grać w Niemczech. Do drugoligowego Hannoveru pojechał Marek Pięta. W dodatku do Kaiserslautern przyjechałem z klubu wojskowego. Gdy chciałem wrócić do kraju na święta, w klubie pukali się w czoło: – No przecież nie puszczą cię z powrotem! – dziwili się. Miałem wizę, prawo podjęcia pracy, paszport – dla Niemców było to niezrozumiałe. Wtedy grało kilku Polaków w Bundeslidze, ale trafili do niej w inny sposób. Występy zagranicą były wyróżnieniem, w końcu w klubach grało niewielu obcokrajowców.


Musieli być lepsi od tubylców.


– Byłem jedynym cudzoziemcem w Kaiserslautern. Trzeba było mieć również trochę szczęścia. Skauci niemieckiego klubu musieli obserwować kilku zawodników, a zdecydowali się na mnie. Poziomu infrastruktury nie da się natomiast w ogóle porównywać, a i zachowania były inne, zaczynając od tego, że zawodnicy musieli być w szatni godzinę przed treningiem. Odmówienie autografu kibicowi równało się z karą jednej pensji. W Polsce nikt na to nie zwraca uwagi. Inna sprawa, że nie było tak źle z naszym profesjonalizmem. Znalem wielu graczy, którzy w ogóle nie palili, a i alkohol spożywali w bardzo niewielkich ilościach. A nawet w ogóle. Wtedy była inna kultura picia, nie było win, najczęściej spożywało się więc wódkę.


Na początku swojej pracy próbował pan przeszczepić zawodnikom profesjonalizm. Chyba nie zawsze się udawało?


– To wymysł medialny. Oczywiście były kary, ale ustalane z drużyną, np. zakaz palenia na obiektach sportowych. Trener obcuje z graczami przez maksymalnie trzy godziny dziennie. Potem – tak czy siak – ich nie upilnuje, choćby nie wiem co. Jak piłkarz pójdzie po treningu walnąć kilka luf w domu, a potem nie wyśpi się na kolejne zajęcia, to czy mam możliwość sprawdzania go?


Nie, ale czy nie chodziło przecież o wprowadzenie dyscypliny, której nauczył się pan w Niemczech.


– Często mi to się przypisuje. Niesłusznie, bo zawsze byłem zdyscyplinowany, nawet gdy grałem w Polsce. Niektórzy wypominali mi, że byłem aż za bardzo ambitny. Nie ukrywam, że zawodnikiem byłem co najmniej średnio utalentowanym, ale ciężko pracowałem nad sobą. W sporcie trzeba być indywidualistą. Mieć świadomość, jak bardzo pójście na imprezę zaszkodzi w przyszłych treningach. Oczywiście wyjścia całym zespołem wzmacniają kolektyw, więc nie można ich całkowicie zabronić.


Na jakiej pozycji czuł pan się najlepiej?


– Zdecydowanie na środku obrony. Na mundialu grałem na boku, bo mieliśmy sporą konkurencję. Rolę stoperów pełnili Władek Żmuda i Paweł Janas. Do gry na boku byłem dobrze przygotowany motorycznie, a trenerzy wykorzystywali moją dobrą wydolność.


A w Kaisersalutern?


– Też głównie na środku obrony. No może poza jednym, czy dwoma spotkaniami.


Podobno swego czasu otrzymał pan pseudonim Socrates. To prawda?


– Przypominałem go sylwetką. Byłem wysoki, szczupły, nosiłem brodę. Socrates miał jednak zdecydowanie inne predyspozycje. Podobni byliśmy tylko wyglądem.


Jak wyglądała sytuacja w szatni Legii za pana czasów?


– Zespół był podzielony na różne grupy ze względu na sytuację rodzinną. Żonaci trzymali razem, kawalerowie chodzili natomiast w inne miejsca (śmiech). Trzymałem z Krzyśkiem Sobieskim, Leszkiem Ćmikiewiczem, Pawłem Janasem, Ryśkiem Milewskim, Adamem Topolskim, Markiem Kusto, Waldkiem Tumińskim. Grupy nigdy ze sobą jednak nie rywalizowały. Spotykaliśmy się często całym zespołem, kiedy tylko była okazja.


Wspólnych wypadów dzisiaj brakuje?


– Tylko w Polsce. W klubach z innych krajów, zawodnicy przyjeżdżają na zajęcia rano, jedzą w nich obiad, kolację, spędzają mnóstwo czasu. Nie robiłbym jednak nic na siłę. Do tego stopnia profesjonalizmu też w Polsce dojdziemy. A wracając do systemu kar, o którym mówiliśmy. Zaczynaliśmy od niskich, które były mnożone przez dwa. Na początku dwa złote, potem, 4, 8, 16. Leciało szybko. Pamiętam, że na treningach niektórzy tak bluźnili przy wszystkich, że też wprowadziłem kary za przekleństwa. Pierwsze wyceniliśmy na 10 groszy. Po jakimś czasie, niektórzy chcieli wprowadzić abonament, bo wydawali na nie za dużo pieniędzy. (śmiech) Czasami nie da się nie przekląć. A w końcu kasa z kar nie szła dla mnie, ani dla klubu, tylko dla graczy. Z niej finansowano chociażby różnorakie prezenty.


A kary za wyjście w klapkach na zgrupowanie? Momentami były przekoloryzowane w mediach.


– W tym przypadku jestem bezwzględny. Kiedyś byłem na zgrupowaniu w zakopiańskim COS-ie, gdzie są specyficzne schody. Pamiętam do dzisiaj, jak młody chłopak idący w klapkach pośliznął się i przewrócił. Katastrofalnie złamał nogę, która kompletnie przekręciła się w drugą stronę. Karierę zakończył od razu. Powiedziałem sobie kiedyś, że gdy zostanę trenerem, to u mnie nikt nie będzie chodził w klapkach. To po prostu kwestia bezpieczeństwa. Jest też druga sprawa. Na zgrupowaniach przebywamy w najlepszych hotelach, a ich mieszkańcy nie powinni oglądać czarnych, skopanych paznokci piłkarzy, które wyglądają po prostu fatalnie. W końcu mieszkamy w hotelach pięciogwiazdkowych. Zresztą piłkarze często wychodzą w krótkich gaciach, a swoją osobą reprezentują przecież klub albo reprezentację. Ja wymagam od piłkarzy kultury.


Czy czuje się pan spełniony jako piłkarz?


– Tak. Jako młody chłopak nie marzyłem nawet, że zagram w kadrze. W dodatku, że na mundialu strzelę gola w meczu o 3 miejsce. Czy mogło być lepiej? Coś mogłem dołożyć, ale niewiele.


Czy najwięcej nauczył pan się od niemieckich szkoleniowców? Mówi się, że Stefan Majewski to trener korzystający z zagranicznych wzorców.


– Nie zaprzeczam, w końcu w Niemczech żyłem przez 17 lat. Natomiast obowiązkowy i ambitny byłem przed wyjazdem, a po nim powyższe cechy ukształtowałem. Dyscyplina panuje wszędzie. Z moją zawziętością pasowałem do Niemiec.


Pana drogą poszedł ostatnio Ariel Borysiuk. Czy dobrze zrobił?


– Oczywiście. Dostał szansę, na razie gra regularnie. Bundesliga pozwoli mu się rozwinąć. A ja zawsze będę chwalił wyjeżdżających zagranicę piłkarzy pod jednym warunkiem, gdy będą grali. Ciężko nas jednak porównywać. Ja wyjechałem po trzydziestce, Ariel zdecydowanie wcześniej.


Jak wyglądała gra FCK?


– Pamiętam, że już w 1987 roku graliśmy czwórką obrońców w linii. W Polsce zaczęto to dopiero praktykować w XXI wieku. Ja jako szkoleniowiec, gdy zaczynałem, prowadziłem drużynę w systemie 4-4-2.


No właśnie, zaczynał pan od juniorów Freiburga.


– Pod koniec kariery wiedziałem już, że zostanę trenerem. Zacząłem się szkolić, skończyłem w Niemczech kurs szkoleniowy, do czego potrzebne było mi prowadzenie jakiegoś zespołu. Praca z juniorami Freiburga wiele mi dała. Potem wiele przeniosło się na Amikę, w której kilka lat później pracowałem. Trafiłem do niej z Pawłem Janasem, który ściągnął chociażby Maćka Skorżę do Wronek. Pamiętam, że raz w miesiącu omawialiśmy współpracę pierwszej drużyny z zespołami juniorów.


Przez moment grał pan na Cyprze. To były raczej wakacje?


– Nie ukrywajmy, to była końcówka mojej kariery. Miałem wówczas chyba 33 lata i dostałem dobrą propozycję. Gra na Cyprze była ciekawą przygodą.


Czy pamięta pan dobrze dwukrotną współpracę z Polonią?


– Za pierwszym razem sprowadził mnie świętej pamięci Marek Wielgus. Namówił mnie, ale nie było wielkich szans na utrzymanie. Za drugim razem weszliśmy do pierwszej ligi. Potem wyjechałem do Niemiec, pracowałem w Kaiserslautern. Następnie wróciłem do Polski, do Amiki Wronki, czego nie żałuję w ogóle, bo rozwinąłem się jako trener. Wraz z Pawłem Janasem wprowadziliśmy wiele profesjonalizmu w klubie z Wielkopolski. Pamiętam sytuację, gdy zawodnicy po raz pierwszy zobaczyli sport testery, które szybko się rozpowszechniły. Każdy chciał dokładnie sprawdzić je w użyciu, zobaczyć jak pracują.


A to prawda, że był pan jednym z nielicznych trenerów, którzy posadzili na ławce rezerwowych Michaela Ballacka? Grał u pana w rezerwach FCK.


– Absolutnie nie. Pamiętam natomiast incydent, gdy ściągnąłem go w końcówce spotkania. Graliśmy wtedy mecz w Essen. Ballack nie podał mi ręki, poszedł do szatni i ze złości kopał butami. Tymczasem nasza drużyna strzeliła w końcówce zwycięskiego gola i wygrała 1:0. Podobno powiedział też, że nie chce grać w drużynie amatorów. Ballack jednak wkrótce przeprosił przy całym zespole za swoje zachowanie. Pamiętał, że przed zakończeniem sezonu rozmawiałem z nim szczerze o całej sytuacji. Mówił o swoich motywach, o tym, że był zdenerwowany. Ja go rozumiałem dobrze.


Czy już wtedy było widać, że będzie piłkarzem przez duże „P”?


– Długo rozmawiałem o jego talencie z prowadzącym pierwszy zespół Otto Rehhagelem. Michael wtedy strzelał sporo goli, przy wielu asystował. Był przydatny głównie z przodu, chociaż zdarzały mu się występy na środku obrony. Zawsze miał ogromne predyspozycje do gry w roli ofensywnego pomocnika, świetny przegląd pola. Dysponował też mocnym strzałem z obu nóg. Był wysoki, chyba mojego wzrostu, silny fizycznie.


Już wtedy starał się rządzić? Być liderem?


– Tak, to był człowiek niełatwy, który – co ciekawe – urodził się w Zgorzelcu, a niewielu wie, że jego babcia była Polką. Kiedyś powiedział mi, że w jego żyłach płynie polska krew.


Wkrótce Kaiserslautern osiągnęło wielki sukces, zdobywając mistrzostwo Niemiec.


– Miałem szczęście, że pracowałem wówczas w klubie, który zdobył mistrzostwo Niemiec. Prowadziłem zaplecze pierwszego zespołu, do lat 23. To u mnie pierwsze kroki stawiał podstawowy od wielu lat golkiper Borussii Dortmund – Roman Weidenfeller. Był też Pascal Chikwe, który później zakotwiczył w Bayerze Leverkusen, był Junior de Jesus, potem grający dla FC Nurnberg, sprowadziłem do Kaiserslautern Miroslava Klose. Siedmiu graczy trafiło do klubów Bundesligi. Weidenfeller od razu zapowiadał się nieźle. Wtedy wytypowaliśmy pięciu najlepszych.


Zmieńmy temat. Co chciałby pan osiągnąć jako trener?


– Żaden szkoleniowiec nie powinien stawiać sobie konkretnych celów, bariery, po przeskoczeniu której będzie zadowolony. Pokonanie każdej przeszkody powoduje, że powstaje następna. W tym zawodzie szczęście jednego zaczyna się od porażki drugiego, bo żeby został zatrudniony, kogoś muszą zwolnić. Może nie zawsze tak bywa, ale zwykle tak jest. Malo jest miejsc pracy w zawodzie trenera. Każdy chciałby trenować z najlepszymi zespołami, a ja nigdy takiej przyjemności nie miałem. Zawsze pracowałem z klubami średnimi. Pamiętam, że jak trafiłem do Widzewa, na treningu był jeden zawodnik, a jakiś czas później awansowaliśmy do ekstraklasy.


W Amice miał pan jednak silny zespół do dyspozycji.


– Dyskutowałbym. Proszę sprawdzić, na którym miejscu była Amica, gdy ją obejmowałem. Poniżej dziesiątego, więc to nie była dobra drużyna.


Chodzi nam o drugi okres. Przez moment Amica walczyła o mistrzostwo. Kilku niezłych piłkarzy było w drużynie.


– Zastałem chociażby Zieńczuka, Króla, Bieniuka, Mielcarza na bramce, Bartczaka, a z młodych Wojtkowiaka, Kucharskiego i Kikuta. Decydujący był niefortunny mecz w Krakowie, w którym sędzia nam nie pomógł. Prowadziliśmy 1:0. I co? Dawidowski jedzie sam na sam z bramkarzem, Głowacki go łapie, bo nie może dogonić, przewraca i… nie dostaje czerwonej kartki.


Po jednym ze spotkań coś się zepsuło. Z klubu wyrzucono Grzegorza Szamotulskiego. Co się właściwie stało?


– To była dziwna sytuacja. W pewnym momencie zawodnicy odmówili nawet wyjścia na trening, co dla mnie nie było normalne. Decyzja władz była ewenementem, bo w każdym innym klubie piłkarze otrzymaliby ogromne kary…


– Przepraszam na moment, chciałem tylko przywitać się z trenerem. Kiedyś w końcu wspólnie zrobiliśmy awans z Widzewem – do naszego stolika podchodzi tym razem Jakub Wawrzyniak.


– Ściągnąłem Kubę do Widzewa ze Świtu Nowy Dwór Mazowiecki i chyba mogę powiedzieć, że za bardzo się nie pomyliłem. A wracając do sytuacji w Amice, zawodnicy stwierdzili, że nie wyjdą na trening, bo Szamotulski ma grać w zespole. Byłem jednak bezwzględny i nie przywróciłem go. Potem, w ostatnich kilku kolejkach, postawiłem na młodzież i zajęliśmy trzecie miejsce w lidze.


Grzegorz Szamotulski był wówczas kapitanem.


– Miał duży wpływ na drużynę. I to bardzo pozytywny. Potrafił w przerwie zmotywować zespół. Natomiast był bardzo wybuchowy. Miał dużo cech pozytywnych, ale i negatywnych. Nie widziałem opcji powrotu Szamotulskiego.


W rozmowie z naszym serwisem powiedział niedawno, że jedynym trenerem, z którym nie potrafił się porozumieć, był Stefan Majewski.


– To pewnie wynikało z wielu względów. Z perspektywy czasu, uważam, że Grzesiek miał dobry wpływ na drużynę. Zresztą, pozostali zawodnicy po jakimś czasie żałowali swego zachowania. Ja mogę dyskutować przed podjęciem decyzji, po niej już nie. Wtedy nie mogłem zgodzić się na jego powrót do Amiki. Trenerzy z zawodnikami przebywają długo, również popełniają błędy. A piłkarze często na nie czekają.


Każdy trener marzy o prowadzeniu kadry. Panu się udało, ale chyba z krótkiego epizodu nie może być zadowolony.


– To była trudna sytuacja. Podjąłem jednak rękawicę, co wynikało z faktu, jaki mam charakter. Przegraliśmy dwa mecze, nie chcę jednak ich oceniać, bo gdy to kiedyś zrobiłem, okazało się, że mam więcej wrogów niż przyjaciół. Warto przypomnieć mecz na Stadionie Śląskim. Rywal nie oddał strzału na naszą bramkę, a i tak wygrał spotkanie. Z perspektywy czasu nie żałuję przygody z kadrą. Z prostej przyczyny. Zawsze mogło być gorzej.


Był pan także asystentem Zbigniewa Bońka. Również przez krótki okres.


– Zbyszek szybko zrezygnował, a ja zdecydowałem o podjęciu pracy z klubami. Stwierdził, że kiedyś mi powie, dlaczego zrezygnował. Do tej pory tego nie zrobił.


Nie czuje się pan obecnie na aucie? Nie pracuje w końcu z żadnym klubem.


– Czy rola trenera drugiej reprezentacji jest robotą na aucie? O pracy z młodzieżą mówi się mało, zapomina o niej. Media szukają sensacji, nie zajmują się piłką młodzieżową.


A jaką przyszłość widzi pan przed sobą?


– Myślę, że wrócę do piłki klubowej.


W ostatnich dwóch latach miał pan jakieś propozycje?


– Oczywiście, oferty pojawiają się non stop. Zarówno z Polski, jak i zagranicy. Natomiast, powiedziałem kiedyś, że będę pracował z młodzieżówką tak długo, aż będzie miała szansę coś osiągnąć.


Praca za granicą, to znaczy?


– Oferty są. Tyle mogę powiedzieć.

Polecamy

Komentarze (11)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.