News: Wojciech Kowalczyk: Niezgoda powinien grać w każdym meczu

Półfinał PZP, czyli 29 lat minęło

Redaktor Adam Dawidziuk

Adam Dawidziuk

Źródło: Legia.Net

20.03.2020 01:00

(akt. 20.03.2020 11:47)

Wszędzie, w opracowaniach, wspomnieniach starszych kibiców, młodszych też, którzy wspomagają się literaturą, w rubryce „największy sukces Legii” wpisuje się półfinał Pucharu Europy z sezonu 1969/70. Słusznie, ale biorąc pod uwagę potencjał drużyny, to na czoło musi wysunąć się sukces z wiosny 1991 roku, czyli półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów. Osiągnięty 20 marca 1991 roku.

Dziś mało kto, oprócz tych, którzy pamiętają, potrafi przenieść tamtejsze czasy na dzisiejsze. Legia miała wielkie problemy finansowe finansowe. Nie będziemy się rozpisywać o fundacji Warsfutbol, która była o włos od rozłożenia Legii na łopatki. Wspomnimy tylko, że rok 1990 klub kończył z debetem na 3,5 mln złotych.

Nie raz i nie dwa historia pokazywała, że w ciężkich warunkach łatwiej zbudować charakterną i dobrą drużynę. I tak było w sezonie 1990/91. W lidze legioniści przędli średnio, ale w meczach o europejskie puchary pokazywali to ładniejsze oblicze. 

O ile pokonanie drużyny o nazwie Swift Hesperange nie było wielkim wyczynem, to każdy kolejny krok do półfinału był wykonany ponad stan. 

Słysząc dziś nazwę Aberdeen ktoś może się tylko zgryźliwie uśmiechnąć. Wówczas to była poważna firma. To tam zaczynał Alex Ferguson, to z tego klubu wybił się na tyle, aby na wiele lat usiąść za sterami Manchesteru United.

1/8 finału, zdobywca Pucharu Szkocji, który pokonał w finale sam Celtic Glasgow. Lekko mówiąc, to był twardy bój. Wprost – rąbanka. Najpierw mecz na Pittorie Park, bezbramkowy. Wszędzie odebrano to jako niespodziankę, ale mało kto to spotkanie widział. Legia zasłużyła na wygraną. Rewanż był nudny. Nawet ze wskazaniem na Szkotów, ale to Legia wyprowadziła cios, który powalił rywala na deski. Po błędzie Stewarta McKimmie’go, który przypadkowo odbił piłkę, złotego gola strzeli Krzysztof Iwanicki, inteligentnie lobując bramkarza Aberdeen. I to wystarczyło, aby Legia znalazła się w ćwierćfinale.

Oczywiście skazana na porażkę, bo drużynę opuścił najlepszy wówczas zawodnik, Roman Kosecki. Los przydzielił Sampdorię Genua, a tam: Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Aleksiej Michajliczenko, Gianluca Pagliuca – gwiazdy europejskiego futbolu. Oni kontra biedna Legia, której wojsko cofnęło wszelkie dotacje.

Nim doszło do rywalizacji z możną Sampdorią, przy Łazienkowskiej doszło do spotkania drużyny z włodarzami klubu. Temat: premia za awans do półfinału. Wojskowi tylko się uśmiechali. Padło pytanie:
- Ile chcecie?
- Po dziesięć tysięcy dolarów na głowę – powiedział Krzysztof Budka, kapitan drużyny.
- Ok – padła odpowiedź.

To było najdroższe „OK” w ich karierach.

Nim doszło do pamiętnych bojów z Sampdorią, na horyzoncie pojawił się Andrzej Grajewski. Ten sam, który potem budował drużynę Widzewa wraz ze wspólnikami. Załatwił reklamy na koszulki, a to wówczas były duże pieniądze. Problem w tym, że zajmowały 1/3 powierzchni, co było niezgodne z wytycznymi UEFA. I właśnie dlatego legioniści grali przeciwko Sampdorii z „ekranami” na piersiach, czyli zaklejonymi reklamami.

Czasy były takie, że to gospodarz meczu organizował i opłacał pobyt gości. Coś o tym wiedzą w Poznaniu, kiedy Lech rywalizował z Olympique Marsylia… Legia zakwaterowała Sampdorię w hotelu Victoria, czyli zdecydowanie najlepszym w stolicy. Włosi przyjechali pewni swego, licząc bramki, które zdobędą. W pierwszym spotkaniu nie mogli zagrać Krzysztof Budka i Marek Jóźwiak.  Pierwszy przez uraz, drugi za kartki. Na ławce rezerwowych zasiadł nikomu poza Warszawą nieznany Wojciech Kowalczyk. Młokos z ledwie rosnącym wąsem pod nosem.

Piętnaście tysięcy widzów zasiadło na trybunach stadionu przy Łazienkowskiej. Już w 9. minucie urazu doznał Andrzej Łatka. Trener Władysław Stachurski musiał zmienić zawodnika, postawił na „Kowala”, choć ci, którzy oglądali mecz w telewizji byli przekonani, że na murawę wybiega Artur Salamon

Mecz był przeciętny. Od Legii mało kto wymagał, ale od Sampdorii i jej gwiazd już tak. Tyle, że im nic nie wychodziło, w przeciwieństwie do Dariusza Czykiera. Choć… - Głowa, ucho, bark. Trzy w jednym – opowiadał „Lejba” o zwycięskim golu w meczu z „Sampą”. Wykorzystał dośrodkowanie Krzysztofa Iwanickiego. Umówmy się, strzelił średnio, ale Pagliuca mu pomógł. Bronił tak, że w końcu wrzucił piłkę do własnej bramki. To był jedyny gol tego wieczoru.

Włosi wrócili do Victorii wściekli. Rozrabiali, opróżnili barek, nie tylko ten w pokoju, pojechali na lotnisko zostawiając rachunek na 90 mln zł. Legioniści zostali zaproszeni na wykwintną kolację. W ramach premii za pokonanie w pierwszym meczu obrońców trofeum dostali po krawacie. Tak, obrońców, bo rok wcześniej Sampdoria wygrała Puchar Zdobywców Pucharów.

Legia ugościła Sampdorię po królewsku, ale rywale nie odwdzięczyli się tym samym. Zakwaterowali legionistów w miejscowości Rapallo. Dwadzieścia kilometrów od Genui, w hotelu Eurotel. Do Vicotrii było mu tak daleko, jak w teorii legionistom do wielkiej Sampdorii. 

Legia nie oczekiwała luksusów, ale z pewnością piłkarze byli źli na takie traktowanie. Wyszli na bosko (20 marca 1991 roku) podwójnie zmotywowani, z Kowalczykiem w składzie, który nic nie robił sobie z gwiazd europejskiego futbolu. „Idzie środkiem Kowalczyk, ale tam dośrodkowanie do Cyzio, jest Kowalczyk. Gooooooool” – darł się do mikrofonu komentujący rewanż w Genui, kiedy Kowalczyk strzelał gola na 2:0 dla Legii. Ten komentarz wszedł później na czołówkę magazynu „Gol”, który przez lata opowiadał kibicom w Polsce o każdej kolejce najwyższej klasy rozgrywkowej.

Legia wówczas nie grała tylko przeciwko Sampdorii, ale także sędziemu, Wielandowi Zillerowi. Arbiter przybył 3 dni przed meczem, żona dostała futro, jak potem opowiadał Maciej Szczęsny, za 30 tys. dolarów. Sędzia z byłej NRD robił, co mógł, ale nie dał rady. Roberto Mancini pokonał Szczęsnego seniora, tuż przed końcem zrobił to także wielki Vialli, który nie tylko wyrównał stan meczu, ale przykopał Szczęsnemu w plecy. Ten nie był dłużny, oddał, ale nie trafił. Problem w tym, że Vialli padł. Żółta, a w konsekwencji czerwona kartka dla Szczęsnego.

Do bramki wszedł Jóźwiak. Wytrzymał, choć skupił się głównie na opóźnianiu gry. Udało się zremisować, choć przecież Sampdoria musiała pokonać go dwa razy, aby wyeliminować Legię. Radość była gigantyczna. Te 10 tys. dolarów, które piłkarze wynegocjowali, wystarczało w tamtejszej Polsce na dobre życie przez rok. Grajewski dołożył każdemu jeszcze po 400 dolarów.

Autokar szczęśliwych legionistów opuszczał obiekt Sampdorii w asyście kamieni rzucanych przez miejscowych. Wcześniej klasę pokazał Vialli, który osobiście przyszedł pod szatnię legionistów i każdemu z nich uścisnął rękę.

Problem mieli działacze, którzy musieli wypłacić wielkie, jak na tamte czasy premie. W największe kłopoty wpadł jednak sędzia Ziller. W 2005 roku, czyli długo później, był jednym z oskarżonych w aferze sędziowskiej, która wybuchła w Niemczech. Okazało się, że arbitrzy obstawiali wyniki meczów u bukmacherów.

Legia Warszawa - Sampdoria Genua 1:0 (1:0)

Czykier (44. min.)

Legia: Szczęsny - Czachowski, Kubicki, Gmur - Czykier, Pisz, Iwanicki, Sobczak - Bąk, Cyzio, Łatka (9' Kowalczyk)

Sampdoria Genua - Legia Warszawa 2:2 (0:1)

Mancini (87.min.), Vialli (89.min.) - Kowalczyk (19. min., 54.min.)

Legia: Szczęsny - Czachowski, Kubicki, Gmur - Czykier, Pisz, Iwanicki, Sobczak - Bąk (68' Jóźwiak), Cyzio, Kowalczyk (85' Kupiec)

Polecamy

Komentarze (30)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.