Domyślne zdjęcie Legia.Net

Tak było kiedyś: "Pub" w salonie RTV

Redakcja

Źródło: Legia.Net

10.08.2011 18:21

(akt. 13.12.2018 22:51)

<p>"Ferrari", "Kici", "Piłat", legendarny już "Kaka" oraz wielu innych... Długo można wymieniać pseudonimy prawdziwych piłkarskich idoli Warszawy lat 70-tych, czy 80-tych. To dla nich na Łazienkowską ciągnęły tłumy, to oni budowali sławę Legii, a emocje związane z wielkimi meczami z ich udziałem elektryzowały jak magnes stołeczną młodzież i dorosłych. Warto wspomnieć realia archaicznego już nieco sposobu kibicowania w czasach, gdy rzesze warszawiaków przeżywały mecze CWKS-u na długo przed i po dniu ich rozegrania. Polecamy czwarty już odcinek cyklu wspomnień kibica Legii z przeszło 40-letnim stażem, "Mayera". Tym razem, opowieść o otoczce kolejnego dwumeczu Legii w europejskich pucharach na początku lat '70 - z Rapidem Bukareszt. Zapraszamy!</p>

Była jesień 1971 roku. Po wyeliminowaniu w I rundzie Pucharu UEFA szwajcarskiego FC Lugano los przydzielił nam za kolejnego przeciwnika Rapid Bukareszt. Jeszcze w czwartek, tuż po śmiesznym, rewanżowym meczu na Łazienkowskiej z Lugano, siedzieliśmy w szkole nad codzienną prasą, poznając wyniki innych spotkań I rundy i wyszukując odpowiedniego przeciwnika dla naszych piłkarzy w II rundzie pucharu. Towarzyszyły temu gorące dyskusje na temat aktualnej formy legionistów, a nie była ona najlepsza, co potwierdził nie tylko wczorajszy mecz ale także ostatnie występy w lidze.


Wynik losowania raczej wszystkich ucieszył. Rapid wydawał się być zespołem do ogrania w dwumeczu tym bardziej, że pamiętaliśmy jak się zakończyła rywalizacja Legii z UT Arad dwa lata wcześniej. Chyba nikt wówczas nie miał wątpliwości co do tego, że to właśnie Legia zagra w III rundzie. Tym bardziej, że do pierwszego meczu w Bukareszcie były jeszcze prawie trzy tygodnie, a do meczu rewanżowego w Warszawie to aż całe pięć tygodni. Dobra forma mogła więc powrócić.


Pamiętam, że mecz w Bukareszcie rozgrywano o nietypowej jak na dzisiejsze standardy porze dnia - przy świetle dziennym około godziny 14, czy 15, a był to październik. My, najwięksi kibice Legii w klasie, prosto ze szkoły ruszyliśmy prawie biegiem do salonu RTV znajdującego się wówczas na skrzyżowaniu ulic Świętokrzyskiej i Nowy Świat. Tam był bowiem najbliższy ogólnodostępny telewizor. Zawsze któryś z tych stojących na półce był włączony - jak zresztą na porządny salon przystało. Spóźniliśmy się trochę na pierwsze minuty meczu i jak się okazało nie tylko my wpadliśmy na ten genialny pomysł obejrzenia spotkania w tym właśnie miejscu.Zgromadziło się tam już około dwudziestu osób równie jak my zainteresowanych meczem, którzy podobnie jak my nie byli w stanie zdążyć na transmisję do domu. W miarę upływu czasu widownia przed telewizorem w salonie RTV powiększała się.


Porównując to do czasów współczesnych, atmosfera jaka tam się stworzyła była podobna do tej z dzisiejszych pubów, w których ogląda się mecze.  Jedyna różnica, to brak miejsc siedzących i możliwości zamówienia czegoś do picia.


Sam mecz był niestety smutnym widowiskiem. Legioniści właściwie ograniczali się do rozbijania falowych ataków Rapidu, co i tak nie bardzo się udawało. Pamiętam do dziś nazwiska dwóch rumuńskich piłkarzy siejących największe spustoszenie w obronie Legii.Byli to Ene i Neagu. Broniącemu wówczas bramki Legii Janowi Tomaszewskiemu (grał przez krótki czas w Legii, właśnie w tym czasie) w pierwszej połowie Rumuni strzelili trzy gole. Było widać, że nasi piłkarze prezentują futbol podobny w swej jakości do tego z ostatnich spotkań ligowych i meczu z Lugano. Ale z Lugano było chociaż śmiesznie, a przede wszystkim był awans. Teraz jednak ani nie było się z czego śmiać ani cieszyć. 0:3 do przerwy i obawa, co będzie dalej, bo na poprawę gry się nie zanosiło. W drugiej połowie Jana Tomaszewskiego zastąpił w sumie nieznany bramkarz Piotr Mowlik, który chyba jako jedyny zagrał świetny mecz i tylko jemu można było zawdzięczać, że straciliśmy w drugiej połowie tylko jedną bramkę. Gra Legii była bowiem równie niemrawa jak w pierwszych 45 minutach. Końcowy wynik właściwie eliminował naszą drużynę z rozgrywek. Odrobienie w rewanżu na Łazienkowskiej czterech bramek było praktycznie nierealne.


Oczywistym było jednak to, że na spotkanie rewanżowe trzeba pójść. Każda z zagranicznych drużyn przyjeżdżających do Warszawy była dla nas kibiców atrakcją, czymś w rodzaju "ciekawostki", czy pewnego rodzaju święta pomiędzy spotkaniami ligowymi rozgrywanymi co roku z tymi samymi zespołami, głównie ze Śląska. Wówczas nie było komercyjnych stacji telewizyjnych i transmisji spotkań z lig zagranicznych. Zagraniczne kluby znaliśmy tylko z nazw, a wszelkie bliższe informacje pochodziły z gazet, głównie z "Przeglądu Sportowego", który na przykład we wtorki podawał wyniki niedzielnych meczów z rozgrywek ligowych w niektórych mocniejszych piłkarsko krajach Europy.


Na mecz wybraliśmy się w czteroosobowej grupie. Nie było problemów z kupieniem biletów w kasie tuż przed rozpoczęciem zawodów.


Na stadionie nie wyczuwało się atmosfery wielkiego meczu. Ludzi było mniej niż zazwyczaj, a na samą atmosferę na trybunach miał z pewnością wpływ wynik pierwszego spotkania w Bukareszcie. Jakie było jednak zdziwienie wszystkich kibiców gdy tuż po pierwszym gwizdku sędziego legioniści ruszyli z impetem na bramkę Rapidu. Zanim na dobre rozpoczął się mecz padły dwie bramki dla Legii, chyba w sześć minut o ile dobrze pamiętam. Tego się nikt nie spodziewał. Pozostały więc do odrobienia dwa trafienia i ponad 80 minut gry, a wynik 0:2 do odrobienia, to już nie 0:4.  Niespodziewanie zrobił się więc wielki mecz. Zaczęliśmy wierzyć w to, że może być powtórka wyniku z Aradem (8:0) sprzed dwóch lat, o ile legioniści w takim tempie będą strzelać kolejne bramki.  Niestety zaangażowania, impetu i sił wystarczyło naszym piłkarzom na ok. 20 minut gry. Z czasem Rumuni otrząsnęli się z przygniatającej przewagi Legii i mecz się wyrównał. Można wręcz powiedzieć, że po 20 minutach to się właściwie skończył. Zresztą im dłużej trwał, tym był mniej interesujący.  Do wszystkich powoli docierał fakt, że nie mamy drużyny na miarę tej jeszcze z wiosny tego roku i na kolejny mecz w europejskich pucharach trzeba będzie poczekać prawie cały rok.


Z Legii w okresie letnim odeszło kilku piłkarzy z "żelaznego" składu, a ci którzy zajęli ich miejsce w drużynie nie potrafili w tamtym czasie wnieść do gry podobnej jakości. Było to zresztą bardzo trudne zadanie. 

Polecamy

Komentarze (3)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.