Domyślne zdjęcie Legia.Net

Tak było kiedyś: Szydera w stylu retro

Redakcja

Źródło: Legia.Net

20.06.2011 16:06

(akt. 14.12.2018 04:52)

<p>"Ferrari", "Kici", "Piłat", legendarny już "Kaka" oraz wielu innych... Długo można wymieniać pseudonimy prawdziwych piłkarskich idoli Warszawy lat 70-tych, czy 80-tych. To dla nich na Łazienkowską ciągnęły tłumy, to oni budowali sławę Legii, a emocje związane z wielkimi meczami z ich udziałem elektryzowały jak magnes stołeczną młodzież i dorosłych. Warto wspomnieć realia archaicznego już nieco sposobu kibicowania w czasach, gdy rzesze warszawiaków przeżywały mecze CWKS-u na długo przed i po dniu ich rozegrania. Polecamy drugi odcinek cyklu wspomnień kibica Legii z przeszło 40-letnim stażem, "Mayera". Tym razem, opowieść o otoczce meczu pucharowego ze szwajcarskim FC Lugano. Zapraszamy!</p>

Była jesień 1971 roku. My – młodsi i starsi, ale wszyscy kibice Legii mieliśmy jeszcze w pamięci ostatni marcowy występ naszej drużyny w ćwierćfinale Pucharze Europy przeciwko Atletico Madryt. Mecz zakończony zwycięstwem 2:1. To zwycięstwo było jednak pożegnaniem się z europejskimi rozgrywkami. W sumie, w dwumeczu był remis 2:2, ale był to remis dający awans Hiszpanom, dzięki bramce strzelonej na wyjeździe.

Nadszedł w końcu jednak nowy sezon i pomimo tego, że legioniści nie obronili zdobywanego poprzednio przez dwa lata z rzędu tytułu mistrza Polski, to mieliśmy na "pocieszenie" w Warszawie Puchar UEFA. Mimo wszystko, pocieszeniem to jednak trudno było nazwać. Najważniejsze było to, że znowu byliśmy w europejskich rozgrywkach i jako kibice mogliśmy zobaczyć na Łazienkowskiej jakieś zagraniczne drużyny. Lipcowe losowanie wyznaczyło Legii za przeciwnika szwajcarski zespół FC Lugano. W tamtym czasie szwajcarska piłka, tak klubowa jak i reprezentacyjna nie stanowiła znaczącej siły w Europie, więc wynik końcowej rywalizacji był właściwie przewidywalny od momentu losowania. Pierwszy mecz w Lugano, zakończony zgodnie z przewidywaniami zwycięstwem legionistów 3:1, ustawił w pewnym sensie mecz rewanżowy w Warszawie. Idąc jednak na stadion spodziewałem się (jak chyba i większość kibiców) wielu bramek i efektownego zwycięstwa. Pamiętam, obstawiano wynik 4, 5 lub nawet 6:0 dla Legii. Wszyscy byli spragnieni właśnie tylu bramek, bo w lidze nie bardzo w tym czasie się wiodło i nam kibicom czegoś takiego właśnie bardzo brakowało. Dzisiaj określa się taki mecz, jako mecz na tzw. "przełamanie". Jeśli nie mogliśmy żadnej polskiej drużynie strzelić tylu goli, to była okazja "odbić" to sobie na Szwajcarach. 

Rzeczywistość okazała się jednak inna. Legioniści zgubili gdzieś formę i było to widowisko równie żenujące, co i śmieszne. Na murawie było wszystko czego kibice oglądać akurat nie chcą. Mnożyły się niecelne podania, nie było żadnej myśli przewodniej w grze, a piłkarze prawie przewracali się o własne nogi. Szwajcarzy przy swych umiejętnościach nie byli w stanie wiele zaproponować, więc dopasowali się do gry legionistów. Nie dało się tego oglądać.

Z trybun stadionu, na przemian było słychać najpierw salwy śmiechu,  a chwilę później gwizdy po kolejnych zagraniach zarówno legionistów, jak i Szwajcarów. Jeden rząd przede mną siedział starszy pan żywo komentujący wydarzenia boiskowe. Ze swym wschodnim, kresowym (dla nas z centralnej Polski śmiesznym) akcentem, pasował do tego meczu i tego co się działo na boisku. Nie zapomnę jego komentarza dotyczącego rajdu po lewym skrzydle Roberta Gadochy, który od połowy boiska dobiegł z piłką do końcowej linii i nie miał komu jej zagrać. W końcu się pogubił i wypchnął piłkę na aut. Ten właśnie wspomniany starszy pan komentował to tak: "…uon tam sam lieci na bramkę i kto mu pomoże, nu kto mu pomoże……kaliectwo panie, kaliectwo".

Apogeum nieudolności w grze nastąpiło jednak później. I nie było to podanie na aut, czy strzał 8 metrów obok bramki, których nie brakowało. Był to przerzut piłki na prawe skrzydło, po którym piłka znalazła się na "Żylecie".

Tu należy dodać, że takie podanie było o wiele trudniejsze do "wykonania" niż do niedawna, na starym stadionie, gdyż boisko od trybun oddzielała wówczas bieżnia lekkoatletyczna. Do pierwszych rzędów trybun było więc znacznie dalej.

Kibice z "Żylety" w tym momencie uznali chyba, że jest to zaproszenie do wspólnej gry i postanowili nie oddawać piłki. Zaczęli grać między sobą w coś co było jednoczesnym połączeniem piłki nożnej, piłki ręcznej i siatkówki.

A mecze rozgrywano wówczas tylko jedną piłką, więc stworzył się problem. Tymczasem piłka meczowa przez kilka minut bardzo sprawnie przemieszczała się po trybunie - to w prawo, to w lewo, raz wyżej, a raz niżej. Nikt nie miał ochoty oddać jej potulnie zgromadzonym przy linii autowej piłkarzom, którzy oczekiwali jej zwrotu. W końcu, po interwencji spikera i piłkarzy Legii, jeden z kibiców zdecydował się odrzucić piłkę z trybuny na boisko, za co został obdarzony przez "Żyletę" najpierw buczeniem, a potem solidną porcją gwizdów. W sumie zakończył przecież dobrą zabawę.

Tu należy nadmienić, że w tamtych latach nie było tak ostrych wymagań ze strony UEFA dotyczących stadionów, porządku na nich i bezpieczeństwa. Taka przerwa w meczu nie powodowała żadnych reperkusji w stosunku do klubu organizującego mecz. Dzisiaj nie wiem, jak skończyłby się taki "incydent". Zapewne byłaby jakaś kara dla Legii.

Mecz zakończył się rezultatem 0:0, ale Legia awansowała i to było najważniejsze.

A jaki był to mecz? Chyba przede wszystkim można go określić jako dziwny i śmieszny. Można powiedzieć, że nie było na co patrzeć, poziom spotkania był wręcz żenujący, ale w sumie to... była dobra zabawa i sukces, bo był przecież awans do kolejnej rundy, pomimo fatalnej gry. Na jakość sportową i potencjał rywala nikt nie zwracał wówczas uwagi.

Czekaliśmy więc wszyscy, tak my kibice, jak i piłkarze, na wynik losowania II rundy i kolejną zagraniczną drużynę która pojawi się na Łazienkowskiej. Każdy zagraniczny zespół był zresztą wówczas dla nas kibiców atrakcją, tak jak i Legia była też atrakcją dla kibiców w innych krajach, czy to w zachodniej czy wschodniej części Europy. Wszyscy jednak liczyli na szczęście w losowaniu. Zespołu z Anglii, Włoch czy Hiszpanii nie życzyliśmy sobie na tym etapie rozgrywek. Teraz w II rundzie miał być przeciwnik, którego również bez problemu uda się pokonać, mogła to być np. jakaś grecka lub szwedzka drużyna. Los wyznaczył nam dwumecz z Rapidem Bukareszt...

Polecamy

Komentarze (1)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.