Domyślne zdjęcie Legia.Net

Tak było kiedyś: Z Milanem jak równy z równym

Redakcja

Źródło: Legia.Net

06.06.2011 09:25

(akt. 14.12.2018 09:06)

<p>"Ferrari", "Kici", "Piłat", legendarny już "Kaka" oraz wielu innych... Długo można wymieniać pseudonimy prawdziwych piłkarskich idoli Warszawy lat 70-tych, czy 80-tych. To dla nich na Łazienkowską ciągnęły tłumy, to oni budowali sławę Legii, a emocje związane z wielkimi meczami z ich udziałem elektryzowały jak magnes stołeczną młodzież i dorosłych. Warto wspomnieć realia archaicznego już nieco sposobu kibicowania w czasach, gdy rzesze warszawiaków przeżywały mecze CWKS-u na długo przed i po dniu ich rozegrania. Polecamy pierwszy odcinek cyklu wspomnień kibica Legii z przeszło 40-letnim stażem, "Mayera". Na początek, opowieść o tym, jak piłkarska stolica przeżywała pojedynki Legii z włoskim AC Milanem w pierwszej połowie lat 70-tych. Zapraszamy!</p>

Była jesień 1972 roku. W klasie prawie wszyscy kibicowaliśmy Legii - przecież byliśmy z Warszawy. Tu mieszkaliśmy, tu chodziliśmy do szkoły. Poza tym, każdy z nas miał jeszcze w pamięci zwycięstwa warszawskich piłkarzy w europejskich pucharach m. in. z St. Etienne, Standardem Liege, Galatasaray, jak i te pasjonujące choć przegrane dwumecze z Feyenoordem Rotterdam, czy z Atletico Madryt. Byliśmy dumni, że mamy w naszym mieście taką drużynę – znaną i liczącą się w Europie. Nie wszyscy oczywiście regularnie odwiedzali stadion przy Łazienkowskiej, a ten kto był na kolejnym meczu ligowym musiał w poniedziałkowy poranek podzielić się swoimi wrażeniami jak i obrazowo opowiedzieć o co ciekawszych akcjach z meczu.

W tamtym czasie zainteresowanie nas młodzieży (dorosłych zresztą również) piłką "kopaną" było zdecydowanie większe niż ma to miejsce dzisiaj. Było ono rezultatem sukcesów Legii i Górnika Zabrze w europejskich pucharach, zespołom tym kibicowała cała Polska. Poza tym, miesiąc wcześniej nasza reprezentacja zdobyła złoty medal na IO w Monachium, co też nie było bez znaczenia. Apetyty na sukcesy polskiej piłki więc wzrosły. Zanim jednak rok później doszło do pamiętnego remisu na Wembley w Londynie i kolejnych zwycięstw na arenie międzynarodowej – tym razem naszej reprezentacji, oczy kibiców były zwrócone w kierunku polskich klubów reprezentujących nasz kraj w corocznych europejskich rozgrywkach pucharowych.

Wówczas właśnie – jesienią 1972 roku wszyscy kibice, a przede wszystkim my – fani Legii mieliśmy przed sobą dwa mecze naszej ulubionej drużyny z AC Milan w II rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów. Z jednej strony cieszyliśmy się, że do Warszawy przyjedzie tak znany i utytułowany w Europie zespół, z drugiej strony jednak mieliśmy bardzo duże obawy co do końcowego wyniku tej konfrontacji. Wówczas chodziło nam o awans naszej drużyny i tylko o awans do ćwierćfinału tych rozgrywek, piłkarzom zresztą też. Porażka w pięknym stylu była jednak porażką i oznaczała odpadnięcie z rozgrywek.

Przed pierwszym meczem w Warszawie wszyscy jednak byliśmy optymistami pomimo, że legioniści nie spisywali się akurat rewelacyjnie w rozgrywkach ligowych. Kilka dni po losowania pojawiła się informacja, że mecz odbędzie się nie jak zwykle przy Łazienkowskiej, lecz na stadionie X-lecia. Decyzję o zmianie miejsca spotkania podjęto ponoć z powodu bardzo dużego zainteresowania kibiców, a stadion Legii był niestety zbyt mały. Zdziwiła wszystkich taka decyzja. Pierwsze pytania jakie się nasuwały na myśl to; jak tam grać w środę, nie było przecież sztucznego oświetlenia, a kalendarze wskazywały już październik i dzień był coraz krótszy. Wkrótce okazało się, że mecz odbędzie się o godz. 14 (jeśli dobrze pamiętam). "Ale nas załatwili” - pomyśleliśmy, bo o tej porze byliśmy przecież jeszcze w szkole, a ludzie dorośli byli w pracy. "Kto wypełni taki stadion o tak kretyńskiej godzinie?" – zadawaliśmy sobie pytanie. Były dwie możliwości; zrywamy się z lekcji i idziemy na stadion lub do domu obejrzeć mecz w telewizji albo…..w ogóle nie będziemy go oglądać. Jak się jednak później okazało, podjęto decyzję o skróceniu lekcji w dniu meczu w warszawskich szkołach tak, aby młodzież szkolna mogła pójść na stadion. Takie było uzasadnienie. W błyskawicznym tempie kupiliśmy bilety, a w niedzielę poprzedzającą mecz wymalowaliśmy na balkonie u kolegi piękny płócienny transparent na którym widniał nasz wynik marzeń, czyli 3:0 dla Legii. Oczywiście użyte zostały do tego farby w kolorach klubowych. Na dodatek olejne. To tak na wszelki wypadek. Gdyby zaczął padać deszcz, to nie rozmyje naszego „arcydzieła”. Gdy wreszcie nadeszła środa okazało się, że nasz wspaniały transparent jednak nie wysechł do końca, trochę się jeszcze lepi i nadal strasznie śmierdzi. Niemniej udało go się donieść na stadion pomimo dość pokaźnych rozmiarów. Zwinięcie go pociągało za sobą ryzyko, że się sklei i w ogóle go nie rozwiniemy. Wszyscy z naszej klasy, którzy poszli na mecz (a było nas sporo), byli bardzo dumni z faktu kibicowania z takim rekwizytem. Dodatkowo mieliśmy syrenę strażacką - przecież im głośniej i im większy jazgot, tym lepiej. Wówczas ten transparent i syrena strażacka zastępowały wszystkie dzisiejsze gadżety prawdziwego kibica – koszulki, szaliki, etc. W tamtym czasie obowiązywała zasada „zrób to sam”, więc niektórzy kibice mający trochę więcej fantazji przyszli we własnoręcznie wykrojonych i sklejonych z papieru cylindrach - oczywiście w klubowych barwach Legii. Był to pomysł podpatrzony wcześniej u kibiców Feyenoordu, którzy przyjechali ze swoimi piłkarzami na mecz do Warszawy.

Gdy piłkarze wyszli na boisko i rozpoczął się mecz, okazało się, że stadion X-lecia wypełniony jest w około 2/3 swej pojemności. Było dużo wolnych miejsc. Młodzieżą szkolną nie udało się jednak szczelnie zapełnić trybun, tak jak planowano. Atmosfera była też dość, powiedziałbym… dziwna. Nie było takiego dopingu jak na Łazienkowskiej, nie było "Żylety". Kibice z "Żylety" zapewne byli na stadionie, ale zaginęli gdzieś na tym monumentalnym obiekcie. Z trybun stadionu X-lecia mecz ten oglądało się wręcz źle, a po boisku biegali przecież tacy piłkarze jak Gianni Riviera, czy nasz idol – Kazimierz Deyna. Sam mecz nie był pasjonującym widowiskiem. Trybuny ożywiły się na dobre dopiero w momencie gdy "Kaka" strzelił bramkę na 1:1. Do końca meczu pozostawało jednak już tylko około 10-15 minut. Kolejnych goli nie było, więc wynik 1:1 pozostał i nie dawał większych szans w rewanżu w Mediolanie.

Stadion X-lecia nie okazał się szczęśliwy. Dziwne to było miejsce na rozegranie pucharowego meczu, dziwna pora dnia, dziwna też była widownia. Myślę, że połowa tej widowni to tacy, którzy kibicami Legii stali się tylko na ten jeden mecz. Poszli na stadion dla towarzystwa, sam wynik chyba ich do końca nie interesował, bardziej zajęci byli rozmowami na tematy nie związane z meczem, nie kibicowali. Nie zdziwiłbym się gdyby się okazało, że zdecydowana większość z nich do dnia dzisiejszego nie była na żadnym innym meczu.

Na szczęście podobnego błędu z przeniesieniem meczu z Łazienkowskiej na stadion X-lecia więcej już nigdy nie popełniono. Spotkania z innymi potęgami europejskiej piłki - Barceloną, Bayernem, czy Interem odbyły się w późniejszych latach tam gdzie powinny, czyli przy Łazienkowskiej.

Gdy po meczu rewanżowym, który zakończył się w normalnym czasie gry również remisem 1:1, na łamach prasy rozgorzała dyskusja co by było, gdyby Legia pierwszy mecz zagrała jednak na własnym stadionie i przy własnej widowni. Tyle, że na te dyskusje było już za późno.

Dogrywki w Mediolanie legioniści jednak nie przetrzymali i na 3 minuty przed jej końcem Chiaruggi strzelił drugiego gola dla Milanu. Ten mecz, oglądany w telewizji, był o wiele ciekawszym widowiskiem niż ten rozegrany dwa tygodnie wcześniej w Warszawie.

Na kolejny występ Legii w którymś z europejskich pucharów trzeba było jednak poczekać do następnej jesieni...

Polecamy

Komentarze (11)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.