News: List od Czytelnika: Większa doza realizmu potrzebna od zaraz

List od czytelnika: Czekać cierpliwie, walczyć do końca

Redakcja

Źródło: List od Czytelnika

10.12.2016 17:41

(akt. 21.12.2018 22:32)

Ponad 5 lat temu w finale Pucharu Polski w Bydgoszczy Emanuel Jesus Bonfim Evaristo, znany kibicom Legii jako Manu, strzelił gola dającego naszemu zespołowi dogrywkę. Nikt się wtedy nie spodziewał, że tak potoczy się historia. Jak życie późnej pokazało, ten rykoszet stał się momentem przełomowym, a w polskiej piłce zwiastował zmianę hierarchii. Lech stracił jedyną szansę na grę w pucharach w następnym sezonie, w lidze zajął dopiero 5 miejsce. Jeszcze w sezonie 2010/11 grał na wiosnę w Lidze Europy, toczył batalie Juventusem czy Manchesterem City. To był ostatni okres, kiedy "Kolejorz" z sukcesami grał w Europie. Bramka Manu w rezultacie doprowadziła do zwycięskich karnych, a Portugalczyk zapisał się w historii. Gol legionisty ma znaczenie symboliczne.

W następnym sezonie Legia rozpoczęła drogę do elity, fundując niezapomniane emocje spotkaniami ze Spartakiem Moskwa. W spotkaniu w Warszawie koncert Radovicia z Ljuboją rozbił rosyjską defensywę. Jednak prawdziwy wieczór cudów przyniósł mecz w Moskwie. Tylko z sobie znanych powodów Michał Kucharczyk został na 11 metrze i skierował piłkę do bramki. Dzięki temu legioniści nabrali wiatru w żagle. Czy inny piłkarz stałby w tym samym miejscu? Później Maciej Rybus strzelił gola z 30 metrów w samo okienko bramki słabszą, prawą nogą. A gdy już wszyscy szykowali się na dogrywkę, Jakub Wawrzyniak, podał do Janusza Gola i ten strzelił historyczną bramkę, dzięki której do dziś jest wspominany przez kibiców Legii. W Moskwie postawiliśmy pierwszy z wielu kroków do sławy, a tłumy kibiców i fantastyczna atmosfera na Okęciu po powrocie piłkarzy ze stolicy Rosji o 3 w nocy, tylko pokazywały, jak klub i kibice są głodni sukcesów.


Od tamtej pory cały sztab ludzi pracował na to, aby Legia stała się prawdziwą potęgą i dominowała w kraju. W międzyczasie przeżywaliśmy sinusoidę nastrojów. Począwszy od świetnej gry w pucharach w okresie kadencji trenera Skorży, przez stracone mistrzostwo Polski na rzecz Śląska i pryśnięciem marzeń o Lidze Mistrzów po 10 minutach meczu ze Steauą rok później. Kolejnym ciosem była porażka administracyjna w meczu z Celtikiem. Następnie stracone mistrzostwo na rzecz Lecha. Zawsze coś stawało nam na przeszkodzie, aż przyszedł rok 2016, rok stulecia klubu.


Mistrzostwo i puchar zwiastowały godne świętowanie jubileuszu. Niestety straciliśmy architekta sukcesów, a zastępujący go Hasi całkowicie zniszczył drużynę od środka. Pochopne zwalnianie trenerów nie jest niczym dobrym i sam byłem przeciwko, ale wszystkie brudy, które wyszły na wierzch spowodowały, że Hasi nie dotrwał nawet do końca września. Pamiętam te tragiczne mecze eliminacyjne. Ale jednak po meczu z Dundalk w narodzie zapadła euforia. Tak mi się przynajmniej wydawało, gdy po końcowym gwizdku płakałem. Całe moje poczucie szczęścia sabotowało wejście na Twittera, gdzie nikt nie cieszył się z awansu, tylko każdy psioczył na drużynę i pogardliwie komentował mecz. Jak widać piękne sukcesy przegrywają, z jakością ich osiągnięcia. Po meczu z Borussią, już chyba każdy kibic Legii dotkliwie zetknął się mentalnie z brukiem, patrząc na poziom prezentowany przez piłkarzy. Nikt się nie spodziewał, że to złe miłego początki.


Pojawił się Jacek Magiera, człowiek, którego pamiętano z boiska, jednak tylko jako solidnego ligowca. Okazało się, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Legia zaczęła grać w piłkę, a 3:3 z Realem, czy 4:8 z Borussią, będą zapamiętane nie tylko ze względu na liczbę goli, ale również dlatego, że nie przestraszyliśmy się rywala, Potrafiliśmy płynnie konstruować akcje, a nawet prowadzić w meczu. Cała abstrakcyjna zabawa z traconymi i strzelanymi bramkami oraz z niesamowitymi wynikami, skończyła się w najważniejszym momencie. Trener wiedział, że doświadczenie zdobyte z bardziej renomowanymi rywalami, przyniesie sukces w ostatnim meczu Ligi Mistrzów ze Sportingiem, gdzie potrzebowaliśmy zwycięstwa do „awansu” do Ligi Europy. Zwycięstwo nadeszło po ciężkim i emocjonującym meczu. Dziś po pierwszym świadomym doświadczeniu polskiej drużyny w Champions League mogę powiedzieć: dziękuję! Dziękuję, że to właśnie Legia była tą drużyną. Dziękuję za pasjonujące mecze, wymykające się z kanonu normalności. Ale przede wszystkim dziękuję za emocje, które od meczu z Dundalk, aż do ostatniego, były obecne u każdego z legijnych braci. 


Przez lata gry w europejskich pucharach Legia starała się trzymać poziom i zdobywać punkty, które miały jej przynieść powrót do miejsca wiele lat pozostającego w sferze marzeń polskiej piłki. Późniejsze lata kumulowały w sobie pojedyncze kroki, których efektem jest tegoroczny sukces. Sukcesy i duma z bycia częścią klubu, przeplatały się z wstydliwymi wydarzeniami, które nie powinny dziać się w takim klubie jak Legia i na takim poziomie. W każdym aspekcie funkcjonowania klubu istniała prawdziwa sinusoida. Piłkarze, kibice, administracja, władze, raz było dobrze, raz źle. Ale siłą wojskowego klubu jest jedność i wytrwałość, która pozwoliła Legii przetrwać całe 100 lat. Dziś patrząc wstecz, można powiedzieć: "Co cię nie zabije to cię wzmocni". Klub z każdej sytuacji wychodził lepszy, mocniejszy i nawet niedawne zawirowania trenerskie nie spowodowały, że ten rok będziemy wspominać, jako szansa, której nie wykorzystaliśmy. Oby następne lata obfitowały w dalsze budowanie potęgi, nie tylko na krajowym podwórku. A póki co, czekamy do wiosny!


Autor: Paweł Dzięciołowski

Polecamy

Komentarze (30)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.