List od czytelnika: Czekać cierpliwie, walczyć do końca
10.12.2016 17:41
W następnym sezonie Legia rozpoczęła drogę do elity, fundując niezapomniane emocje spotkaniami ze Spartakiem Moskwa. W spotkaniu w Warszawie koncert Radovicia z Ljuboją rozbił rosyjską defensywę. Jednak prawdziwy wieczór cudów przyniósł mecz w Moskwie. Tylko z sobie znanych powodów Michał Kucharczyk został na 11 metrze i skierował piłkę do bramki. Dzięki temu legioniści nabrali wiatru w żagle. Czy inny piłkarz stałby w tym samym miejscu? Później Maciej Rybus strzelił gola z 30 metrów w samo okienko bramki słabszą, prawą nogą. A gdy już wszyscy szykowali się na dogrywkę, Jakub Wawrzyniak, podał do Janusza Gola i ten strzelił historyczną bramkę, dzięki której do dziś jest wspominany przez kibiców Legii. W Moskwie postawiliśmy pierwszy z wielu kroków do sławy, a tłumy kibiców i fantastyczna atmosfera na Okęciu po powrocie piłkarzy ze stolicy Rosji o 3 w nocy, tylko pokazywały, jak klub i kibice są głodni sukcesów.
Od tamtej pory cały sztab ludzi pracował na to, aby Legia stała się prawdziwą potęgą i dominowała w kraju. W międzyczasie przeżywaliśmy sinusoidę nastrojów. Począwszy od świetnej gry w pucharach w okresie kadencji trenera Skorży, przez stracone mistrzostwo Polski na rzecz Śląska i pryśnięciem marzeń o Lidze Mistrzów po 10 minutach meczu ze Steauą rok później. Kolejnym ciosem była porażka administracyjna w meczu z Celtikiem. Następnie stracone mistrzostwo na rzecz Lecha. Zawsze coś stawało nam na przeszkodzie, aż przyszedł rok 2016, rok stulecia klubu.
Mistrzostwo i puchar zwiastowały godne świętowanie jubileuszu. Niestety straciliśmy architekta sukcesów, a zastępujący go Hasi całkowicie zniszczył drużynę od środka. Pochopne zwalnianie trenerów nie jest niczym dobrym i sam byłem przeciwko, ale wszystkie brudy, które wyszły na wierzch spowodowały, że Hasi nie dotrwał nawet do końca września. Pamiętam te tragiczne mecze eliminacyjne. Ale jednak po meczu z Dundalk w narodzie zapadła euforia. Tak mi się przynajmniej wydawało, gdy po końcowym gwizdku płakałem. Całe moje poczucie szczęścia sabotowało wejście na Twittera, gdzie nikt nie cieszył się z awansu, tylko każdy psioczył na drużynę i pogardliwie komentował mecz. Jak widać piękne sukcesy przegrywają, z jakością ich osiągnięcia. Po meczu z Borussią, już chyba każdy kibic Legii dotkliwie zetknął się mentalnie z brukiem, patrząc na poziom prezentowany przez piłkarzy. Nikt się nie spodziewał, że to złe miłego początki.
Pojawił się Jacek Magiera, człowiek, którego pamiętano z boiska, jednak tylko jako solidnego ligowca. Okazało się, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Legia zaczęła grać w piłkę, a 3:3 z Realem, czy 4:8 z Borussią, będą zapamiętane nie tylko ze względu na liczbę goli, ale również dlatego, że nie przestraszyliśmy się rywala, Potrafiliśmy płynnie konstruować akcje, a nawet prowadzić w meczu. Cała abstrakcyjna zabawa z traconymi i strzelanymi bramkami oraz z niesamowitymi wynikami, skończyła się w najważniejszym momencie. Trener wiedział, że doświadczenie zdobyte z bardziej renomowanymi rywalami, przyniesie sukces w ostatnim meczu Ligi Mistrzów ze Sportingiem, gdzie potrzebowaliśmy zwycięstwa do „awansu” do Ligi Europy. Zwycięstwo nadeszło po ciężkim i emocjonującym meczu. Dziś po pierwszym świadomym doświadczeniu polskiej drużyny w Champions League mogę powiedzieć: dziękuję! Dziękuję, że to właśnie Legia była tą drużyną. Dziękuję za pasjonujące mecze, wymykające się z kanonu normalności. Ale przede wszystkim dziękuję za emocje, które od meczu z Dundalk, aż do ostatniego, były obecne u każdego z legijnych braci.
Przez lata gry w europejskich pucharach Legia starała się trzymać poziom i zdobywać punkty, które miały jej przynieść powrót do miejsca wiele lat pozostającego w sferze marzeń polskiej piłki. Późniejsze lata kumulowały w sobie pojedyncze kroki, których efektem jest tegoroczny sukces. Sukcesy i duma z bycia częścią klubu, przeplatały się z wstydliwymi wydarzeniami, które nie powinny dziać się w takim klubie jak Legia i na takim poziomie. W każdym aspekcie funkcjonowania klubu istniała prawdziwa sinusoida. Piłkarze, kibice, administracja, władze, raz było dobrze, raz źle. Ale siłą wojskowego klubu jest jedność i wytrwałość, która pozwoliła Legii przetrwać całe 100 lat. Dziś patrząc wstecz, można powiedzieć: "Co cię nie zabije to cię wzmocni". Klub z każdej sytuacji wychodził lepszy, mocniejszy i nawet niedawne zawirowania trenerskie nie spowodowały, że ten rok będziemy wspominać, jako szansa, której nie wykorzystaliśmy. Oby następne lata obfitowały w dalsze budowanie potęgi, nie tylko na krajowym podwórku. A póki co, czekamy do wiosny!
Autor: Paweł Dzięciołowski
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.